Nic tak mocno nie wpływa na polską energetykę, jak unijna polityka klimatyczna, a także inne proekologiczne inicjatywy Brukseli. To właśnie jest nie tylko głównym czynnikiem ryzyka dla naszego sektora energetycznego, ale i przesądza o jego przyszłym kształcie
/>
Podczas szczytu klimatycznego UE, odbywającego się w październiku zeszłego roku, państwa członkowskie, w tym Polska, zdecydowały, że unijna polityka w tej dziedzinie po 2020 r. zostanie zaostrzona. To przede wszystkim oznacza, że przyspieszone zostanie obowiązkowe tempo redukcji gazów cieplarnianych przez ich największych emitentów w UE, objętych unijnym systemem handlu emisjami – EU ETS. Ma to zostać osiągnięte przede wszystkim przez odchodzenie od węgla jako najbardziej emisyjnego surowca energetycznego. Czyli przez tzw. dekarbonizację. W Polsce, w której węgiel jest wciąż podstawowym surowcem energetycznym, dotyczy to setek zakładów przemysłowych (rafinerii, cementowni, hut metali i szkła, zakładów chemicznych i papierniczych, producentów glazury, terakoty i ceramiki sanitarnej itd.), ale przede wszystkim elektrowni. W naszym kraju prawie 90 proc. prądu wytwarza się z węgla (to najwięcej na świecie po RPA), który w dodatku jest u nas wciąż powszechnie wykorzystywany do produkcji energii cieplnej, ogrzewania budynków i podgrzewania wody użytkowej.
Zaostrzenie kursu
Orędownikom „ambitniejszej” polityki klimatycznej UE to – założone na lata 2020–2030 zaostrzenie jej kursu – jednak nie wystarczyło. Przyjęty na lata 2008–2020 unijny pakiet energetyczno-klimatyczny nie działa tak, jak przewidzieli jego twórcy. O co dokładnie chodzi? Rdzeń unijnego systemu redukcji ilości gazów cieplarnianych w atmosferze to wspomniany już system handlu uprawnieniami do emisji dwutlenku węgla (EU ETS – European Union Emission Trading Scheme), wprowadzony w 2003 r. Obejmuje on ponad 10 tys. najbardziej energochłonnych, a w ślad za tym wypuszczających do atmosfery najwięcej dwutlenku węgla, instalacji przemysłowych w UE (z tego na Polskę przypada przeszło 800 takich obiektów).
Do niedawna było tak, że te zakłady dostawały określony limit emisji dwutlenku węgla. Jeśli go przekroczyły, musiały dokupować uprawnienia do dodatkowej emisji właśnie w ramach unijnego systemu handlu emisjami. Od 2013 r. – w ramach nowego pakietu energetyczno-klimatycznego – firmy objęte EU ETS stopniowo tracą uprawnienia do bezpłatnej emisji CO2. Tak by docelowo płaciły za każdą tonę dwutlenku węgla wypuszczoną do atmosfery.
By jednak opłacało im się inwestować w zmniejszenie swej „emisyjności” (np. poprzez częściowe zastąpienie węgla odnawialnymi źródłami energii), cena uprawnień do emisji gazów cieplarnianych musi być odpowiednio wysoka. Na razie jednak – głównie na skutek trwającego już kilka lat spowolnienia gospodarczego w UE i związanego z tym zmniejszenia produkcji – ta cena jest dużo niższa, niż zakładali architekci unijnej polityki klimatycznej. To zaś oznacza, że nie prowadzi ona do takiego ograniczenia ilości gazów cieplarnianych, jakiego życzyła sobie Bruksela. Zwolennicy „ambitnej” polityki klimatycznej UE stwierdzili więc, że trzeba ją w trybie pilnym zreformować. Tak żeby ceny uprawnień do emisji CO2 jeszcze przed 2020 r. zdecydowanie skoczyły w górę. Najpierw w tym celu wprowadzono tzw. backloading (czyli zawieszenie części rządowych aukcji, na których sprzedaje się uprawnienia do wypuszczania dwutlenku węgla do atmosfery). Zaś ostatnio Parlament Europejski i przedstawiciele państw członkowskich zdecydowali, że kolejnym krokiem będzie tzw. rynkowa rezerwa stabilizacyjna, (ang. market stability reserve), w skrócie MSR. Zostanie ona wprowadzona od 1 stycznia 2019 r., czyli już za 3,5 roku. To narzędzie będzie działać podobnie jak interwencyjne skupy zbóż przez państwo, gdy ich cena jest zbyt niska. Czyli, jeśli cena uprawnień do emisji CO2 będzie spadać poniżej preferowanego poziomu, to wtedy wycofa się z rządowych aukcji część uprawnień przeznaczonych do sprzedaży. A wrócą one tam dopiero wtedy, gdy cena tych papierów osiągnie oczekiwany poziom.
Skutki pakietu klimatyczno-energetycznego
Decyzja o wprowadzeniu MSR oznacza de facto wyższą redukcję emisji CO2 do 2020 r. od tej, na którą zgodziły się kraje członkowskie, podpisując w 2008 r. unijny pakiet klimatyczno-energetyczny. Jakie będą tego skutki? Przede wszystkim grozi nam szybki wzrost cen uprawnień do emisji CO2, co najboleśniej uderzy w Polskę, mającą energetykę opartą na węglu bardziej niż jakikolwiek inny kraj UE. Wyższe ceny tych uprawnień to u nas wyższe ceny energii, które dotknie nie tylko zwykłych odbiorców, ale także polskie firmy, obniżając ich konkurencyjność. Dla Polski jeszcze jeden element ma bardzo istotne znaczenie: dzięki węglowi pod względem bezpieczeństwa energetycznego i niezależności energetycznej jesteśmy w europejskiej czołówce. Około 90 proc. energii elektrycznej produkujemy bowiem z własnego krajowego surowca: węgla kamiennego i brunatnego.
Mimo to Polska ma na razie nikłe szanse na to, żeby przekonać większość państw UE do zrewidowania jej polityki klimatycznej. Bo wiele krajów unijnych importuje większość potrzebnych im surowców energetycznych i jest im z tego względu obojętne, czy będzie to węgiel, czy gaz, czy uran. Z drugiej strony właśnie z tego względu opowiadają się one za ambitną unijną polityką klimatyczną, bo to stwarza lepsze warunki do rozwoju w energetyce odnawialnej, w przypadku której każdy kraj UE ma duży własny potencjał do wykorzystania. Są też kraje, których energetyka już dziś jest oparta na tzw. zeroemisyjnych lub niskoemisyjnych źródłach. Czyli na odnawialnych źródłach energii, elektrowniach gazowych i atomowych. W takiej sytuacji są m.in. Szwecja, Austria (bardzo duży udział elektrowni wodnych w produkcji prądu), Francja (ponad 70 proc. energii elektrycznej w tym kraju wytwarzają elektrownie atomowe), a zmierzają w owym kierunku m.in. Niemcy. Tym państwom też nie zależy na bronieniu węgla.
Przyszłość polskiego sektora energetycznego
To wszystko – obok innych proekologicznych inicjatyw Brukseli (np. dyrektywy o emisjach przemysłowych z 2010 r., która też uderza w nasze elektrownie i zakłady przemysłowe, znacznie obniżając im dopuszczalną emisję pyłów i tlenków azotu) – już dziś ma ogromny wpływ na polską energetykę, na podejmowane w niej strategiczne decyzje. Unijna polityka klimatyczna to obecnie główny czynnik ryzyka w naszym sektorze energetycznym. Przede wszystkim dlatego, że nie wiadomo, ile za kilka-kilkanaście lat będą kosztować uprawnienia do emisji dwutlenku węgla. Nie znając ich przyszłych cen, trudno napisać sensowny biznesplan dla planowanych w naszej energetyce inwestycji. Szczególnie tych w budowę nowych lub modernizację istniejących bloków oraz elektrowni węglowych. Można założyć tylko jedno, że będzie się mniej opłacać je budować niż dziś. Może dojść nawet do sytuacji, że w ogóle nie będą to inwestycje opłacalne. Coraz trudniej będzie znaleźć banki gotowe skredytować takie przedsięwzięcia. Niektóre, np. Europejski Bank Inwestycyjny, Nordycki Bank Inwestycyjny czy największy bank brytyjski – HSBC, już oficjalnie zapowiedziały, że nie będą udzielać kredytów na inwestycje w energetykę węglową.
To właśnie dlatego Polska Grupa Energetyczna tak wahała się, czy rozpocząć budowę dwóch nowych bloków węglowych w Elektrowni Opole, a poprzedni zarząd tej firmy uznał tę inwestycję za nieopłacalną. Głównie ze względu na unijną politykę klimatyczną. To z tego powodu zawieszono budowę nowych wielkich bloków w elektrowniach Rybnik i Ostrołęka, ale jednocześnie powstają obecnie w Polsce bardzo licznie nowe bloki i elektrownie gazowe. Bo wytwarzaniu energii z gazu towarzyszy dwa razy mniejsza emisja CO2 niż w przypadku węgla.
To przez unijną politykę klimatyczną największe w kraju firmy energetyczne, z PGE na czele, planują budowę w naszym kraju elektrowni jądrowych, jako że produkcja energii z uranu oznacza wielokrotnie mniejszą emisję CO2 niż w elektrowniach węglowych i gazowych. Te same firmy, choć wyrosłe na „czarnej” (węglowej) energetyce, inwestują dziś na potęgę w odnawialne źródła energii: przede wszystkim w kotły na biomasę i elektrownie wiatrowe.
Wszystko wskazuje jednak na to, że Polska nie zdecyduje się na model niemiecki, czyli próbę zbudowania energetyki, w której będą dominować źródła odnawialne. Mało prawdopodobny jest też model francuski, tj. dominacja elektrowni atomowych. Najbardziej realny wydaje się inny, nasz własny model: energetyki mieszanej, o zrównoważonym udziale różnych źródeł, w której wciąż dużą, ale mniejszą niż dziś, rolę będzie odgrywał węgiel, ale znacząco uzupełniony energetyką jądrową, odnawialną i gazową. Bo nawet przy wysokich cenach uprawnień do emisji CO2 bloki węglowe powinny utrzymać swą konkurencyjność. Dziś wytwarzają energię dużo taniej niż elektrownie gazowe czy te bazujące na źródłach odnawialnych i są kilkakrotnie tańsze w budowie od elektrowni atomowych. To będzie się zmieniać na korzyść odnawialnych źródeł, gazu i atomu, ale nie tak szybko, by w najbliższych dekadach mogły one wyprzeć z naszej energetyki węgiel.