Na początku przyszłego roku wystartuje w Polsce nowy system wspierania energetyki odnawialnej, tzw. aukcyjny. Ta zmiana może jednak zahamować na wiele miesięcy rozwój tej części sektora energetycznego
/>
Kiepskie są też na razie perspektywy dla przydomowych mikroelektrowni bazujących na odnawialnych źródłach. Czyli dla energetyki prosumenckiej, która mogłaby zrewolucjonizować naszą branżę energetyczną. Tak jak rewolucjonizują np. w Niemczech, gdzie działa już kilka milionów takich mikroelektrowni. Ale po kolei.
Obecny system wspierania rozwoju energetyki odnawialnej w naszym kraju, oparty o zielone certyfikaty, dobiega końca. Opinie na jego temat i efektów, które przyniósł, są podzielone. Był on tak skonstruowany, że każdy rodzaj odnawialnych źródeł energii (OZE) traktował tak samo. Sęk w tym, że jedne OZE wytwarzają prąd drożej niż inne i zróżnicowany jest też, w zależności od ich rodzaju, koszt budowy elektrowni bazujących na tych źródłach. Przykład? Współspalanie biomasy, czyli dorzucanie jej do węgla w elektrowniach węglowych (praktyka kontrowersyjna, m.in. dlatego że do niedawna bardzo duża część tej biomasy pochodziła z importu, nawet z Afryki i Azji), wymagało dużo mniejszych inwestycji niż w przypadku biogazowni, elektrowni wodnych, kotłów biomasowych czy paneli fotowoltaicznych. To doprowadziło do tego, że w Polsce w latach 2010–2011 udział współspalania biomasy w produkcji energii elektrycznej ze źródeł odnawialnych sięgnął aż 50 proc. W 2012 r. też był bardzo duży, większy od wcześniej spodziewanego. Skutkiem była duża nadwyżka zielonych certyfikatów na rynku, a w ślad za tym załamanie się ich cen. Wielu wytwórców energii z odnawialnych źródeł postawiło to w bardzo trudnej sytuacji. Liczne biogazownie i małe elektrownie wodne zamiast zysków zaczęły notować straty. Niektóre otarły się nawet o bankructwo.
Nowe rozwiązania
Głównym felerem tego systemu było to, że zamiast inwestycji wspierał produkcję, co sprawiało np., iż duża część wsparcia dla energetyki odnawialnej szła dla istniejących od dziesiątek lat elektrowni wodnych, które swym właścicielom dawno się zwróciły.
Coraz częściej padały więc postulaty, żeby ten system zmienić. Większość przedstawicieli branży OZE uważała jednak, że wystarczy go zmodyfikować. Na przykład likwidując lub ograniczając wsparcie dla współspalania zamiast wprowadzać zupełnie nowe rozwiązania. Rząd długo w tej kwestii się wahał, ale ostatecznie zdecydował się na zupełnie nowy system – aukcyjny. Argumentując, że pozwoli to na wielomiliardowe oszczędności. System aukcyjny polega na tym, że wskazana rządowa agenda organizuje przetargi, w których zamawia określoną ilość energii ze źródeł odnawialnych, dostarczaną przez kolejnych 15 lat. Przetarg wygrywa ten, kto zaoferuje najniższą cenę, a państwo gwarantuje, że przez 15 lat będzie kupować energię po takiej cenie od zwycięskiej firmy. Wielu ekspertów krytykowało to rozwiązanie, wskazując m.in., że tam, gdzie je wprowadzono (np. w Holandii i Wielkiej Brytanii), nie dawało ono oczekiwanych rezultatów. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że wiele firm startujących w przetargach zaniżało cenę oferowanej energii. Dzięki temu wygrywało, ale elektrownie, które miały produkować tę energię, nigdy nie powstawały. Bo byłyby przez ową zaniżoną cenę nieopłacalne.
Bardzo dobrym rozwiązaniem, do którego dał się namówić przez branżę rząd, było wydzielenie osobnych przetargów dla poszczególnych rodzajów OZE oraz oddzielnych dla małych i dużych elektrowni. Tak, żeby np. biogazownie konkurowały w przetargu tylko z innymi biogazowniami, a nie także z tańszymi w budowie i eksploatacji wiatrakami. To samo dotyczy wielkości instalacji, bo na ogół im większa elektrownia, tym niższe jej jednostkowe koszty budowy i utrzymania. Więc małe obiekty nie miałyby szans, gdyby miały startować w jednym przetargu z wielkimi.
Dużą zaletą systemu aukcyjnego jest również to, że zapewnia on producentowi niezmienną cenę energii przez 15 lat. To daje inwestycjom w odnawialne źródła dużo bardziej stabilne warunki niż obecnie i ułatwi zdobycie kredytów na ich sfinansowanie. Dziś jest bowiem tak, że zarówno sama cena energii z odnawialnych źródeł, po jakiej sprzedają ją wytwórcy, jak i cena zielonych certyfikatów, ciągle się zmienia. Pół biedy jeszcze, gdy wzrasta, ale ostatnio te ceny spadały, i to gwałtownie, przyprawiając o ból głowy przedsiębiorców, którzy zainwestowali w energetykę odnawialną.
Za i przeciw
Problemem może być jednak opisana już wyżej groźba składania zbyt niskich cenowo ofert w przetargach, co później często skutkuje tym, że zwycięskie projekty nie są realizowane. Na to, że również w Polsce jest to groźba bardzo realna, wskazuje pierwsza symulacja aukcji przeprowadzona w maju tego roku przez Polskie Stowarzyszenie Energetyki Wiatrowej, PricewaterhouseCoopers i kancelarię prawną Domański Zakrzewski Palinka. W tej symulacji wzięło udział aż 140 firm. W przypadku elektrowni wiatrowych wiele złożonych ofert było cenowo tak niskich, że raczej nie opłacałoby się ich realizować.
Jest jeszcze inne zagrożenie. Obecnie wielu inwestorów w branży OZE, szczególnie tych, którzy wznoszą elektrownie wiatrowe, robi, co może, żeby do końca roku dokończyć ich budowę. Tak, żeby mogły jeszcze załapać się na dotychczasowy system wspierania energetyki odnawialnej. Czyli na zielone certyfikaty. W przypadku wielu przedsięwzięć może być on bowiem korzystniejszy niż system aukcyjny, a poza tym nie ma gwarancji, że wygrają one przetargi w nowym systemie.
To oznacza, że wiele trwających dziś budów w tym roku się zakończy, ale potem na wysyp nowych trzeba będzie poczekać wiele miesięcy. Dlaczego? Póki dany inwestor nie wygra przetargu w nowym, startującym w 2016 r., aukcyjnym systemie, raczej nie zainwestuje w przygotowanie swojego projektu większych pieniędzy. Bo to zbyt duże ryzyko. W przetargach będą więc startować projekty na wstępnym etapie przygotowań do inwestycji, co oznacza, że same budowy ruszą wiele miesięcy po zakończeniu aukcji. Lata 2016 i 2017 mogą być więc czasem zastoju inwestycyjnego w energetyce odnawialnej w Polsce. Niezależnie jednak od tego perspektywy są takie, że do 2020 r. przybywać będzie w naszym kraju przede wszystkim elektrowni wiatrowych i biomasowych. Według rządowych prognoz w 2019 r. mają one stanowić aż 80 proc. energetyki odnawialnej w Polsce.
Niedobrze też rokuje ostatni projekt nowelizacji ustawy o odnawialnych źródłach energii autorstwa Ministerstwa Gospodarki. Dotyczy on energetyki prosumenckiej, czyli produkcji prądu w mikroinstalacjach (są to np. przydomowe panele foto woltaiczne), i zniechęca do inwestowania w nią, mnożąc biurokratyczne bariery i wprowadzając ograniczenia ilości prądu z tych instalacji, którą można sprzedać. Zdaniem Koalicji Klimatycznej to zdecydowanie wyhamuje rozwój energetyki prosumenckiej (czasem zwanej też obywatelską) w Polsce.
Bardziej jednak może niepokoić co innego. To, że nowy aukcyjny system, tak samo jak dotychczasowy, skupia się na produkcji ze źródeł odnawialnych energii elektrycznej, niemal pomijając wytwarzanie energii cieplnej. A przecież to na tę drugą, na ogrzewanie budynków i podgrzewanie wody użytkowej, przypada większość zużycia energii w Polsce. Na dodatek większość odnawialnych źródeł energii cieplnej, mogących znaleźć szerokie zastosowanie w Polsce – pompy ciepła, kotły i piece na biomasę, biogazownie – ma tę zaletę, że w przeciwieństwie do produkujących prąd wiatraków, paneli fotowoltaicznych czy elektrowni wodnych, może wytwarzać energię prawie bez przerwy. Tak jak elektrownie węglowe. To olbrzymi atut, bo dziś główną wadą energetyki odnawialnej na świecie jest to, że – składając się w bardzo dużym stopniu z wiatraków i fotowoltaiki – nie produkuje ona energii stabilnie (przynajmniej w europejskim klimacie), bardzo utrudniając, a nawet zakłócając pracę systemu elektroenergetycznego. Jak bardzo może go zakłócać, widać już na przykładzie Niemiec. Rozwiązaniem tego problemu byłoby magazynowanie na wielką skalę energii elektrycznej produkowanej przez wiatraki czy panele fotowoltaiczne, ale na razie to odległa perspektywa. Dużo prostsze, tańsze i szybsze we wdrożeniu byłoby skupienie się na produkcji ze źródeł odnawialnych energii cieplnej i chłodu (klimatyzacja). Niestety, na razie nie zanosi się na to, by polski rząd chciał w tym kierunku pójść.