Bolesne reformy pozwoliły Madrytowi odbić się od dna, ale prawdopodobnie próba zwiększenia konkurencyjności gospodarki poprzez obniżenie kosztów pracy okazała się strzałem w stopę
1 maja także w Hiszpanii jest dniem wolnym od pracy. I podobnie jak u nas wielu Hiszpanów decyduje się z tej okazji wziąć dzień wolny między wolnym czwartkiem a weekendem, na co mówi się tam „puente”, czyli mostek. W przeciwieństwie do Polski na Półwyspie Iberyjskim ten długi weekend będzie jednak upływał w cieniu polityki oszczędności, która ratując gospodarkę, zrujnowała portfele wielu mieszkańców. Cięcia były na tyle poważne, że niektórzy ekonomiści zaczynają się zastanawiać, czy nie pozbawiły Hiszpanii szans na wzrost.
Na pierwszy rzut oka z Madrytu płyną dobre informacje. Pod koniec lutego Ministerstwo Handlu ogłosiło, że w ubiegłym roku Hiszpania sprzedała za granicę towary o łącznej wartości 234 mld euro, więcej niż kiedykolwiek w historii. Zapotrzebowanie na produkty z królestwa jest tak duże, że resort podniósł prognozę wzrostu eksportu na ten rok z 5,5 proc. do 7 proc. Produkcję w Hiszpanii rozkręca także branża motoryzacyjna, która w całej Europie skarży się na rachityczne tempo wychodzenia z kryzysu.
Tylko General Motors zainwestował w 2013 r. 165 mln euro w modernizację fabryki w Figueruelas, a w tym roku kwota ta ma wzrosnąć do 210 mln euro. Zwiększyć produkcję w Hiszpanii chce także Renault, który w tym celu zatrudni dodatkowych 250 pracowników w Valladolid. W efekcie to właśnie eksport staje się koniem pociągowym całej gospodarki. Sprzedaż za granicę zwiększyła swój udział w PKB z 27 proc. w 2008 r. do 33 proc. w 2012 r.
Podstawowym powodem tego ożywienia jest spadek kosztów pracy. Przypisuje się to przede wszystkim reformie przeprowadzonej w 2012 r. przez rząd konserwatywnego premiera Mariana Rajoya. Jej głównym celem było zapewnienie firmom pola manewru na wypadek spowolnienia gospodarczego. Osiągnięto to m.in. dzięki przyznaniu pierwszeństwa układom zbiorowym zawieranym przez pracodawców z pracownikami na poziomie przedsiębiorstwa, a nie – jak było wcześniej – całej branży.
W ten sposób firmy szybciej mogą dostosować się do zmian w koniunkturze, nie czekając, aż negatywny trend ogarnie całą branżę. Przedsiębiorstwom łatwiej też jest jednostronnie zawieszać punkty układów dotyczące wynagrodzeń lub czasu pracy, jeśli zaistnieją uzasadniające taką decyzję obiektywne okoliczności. Inne rozwiązania wprowadzane na mocy reformy ułatwiły zwalnianie – ale i zatrudnianie – pracowników. Skutek? Według OECD nie ma drugiego kraju w Europie, w którym na czasowe umowy o pracę zatrudnionych byłoby aż tylu pracowników (ponad 30 proc.).
Równolegle szybko wzrosło także bezrobocie, które wciąż przekracza 26 proc., zaś hiszpańskie regiony zajmują w zestawieniach Eurostatu pięć pierwszych miejsc w całej UE pod względem odsetka osób pozostających bez pracy. Także gwałtowny wzrost tego wskaźnika przyczynił się do spadku kosztów pracy – mało kto myśli o podwyżce, gdy co czwarty rodak jest na kuroniówce.
Gospodarka na wprowadzane uelastycznienie rynku pracy reagowała dotychczas zwiększeniem liczby umów czasowych. Nie ma więc powodu podejrzewać, że nie będzie tak również w przypadku miejsc pracy powstałych w wyniku eksportowego boomu. Co więcej, oszczędności wprowadzone przez rząd (m.in. obcięcie czternastek w budżetówce, a także obniżenie – jeszcze w 2010 r. – wynagrodzeń o 5 proc.), wysokie bezrobocie, reforma ułatwiająca wypadnięcie z rynku pracy i słabe ożywienie składają się na wybuchową mieszkankę, która zagraża popytowi wewnętrznemu. A w gospodarce nastawionej na usługi jest to jeden z podstawowych czynników wzrostu gospodarczego.
Politolog Klaus Armingeon w rozmowie z Reutersem zauważył, że w przypadku Hiszpanii próba zwiększenia konkurencyjności gospodarki poprzez obniżenie kosztów pracy okazała się strzałem w stopę. W efekcie najszybciej w UE rosną nierówności w podziale dochodów, zaś konsumpcja wewnętrzna w ciągu ostatnich sześciu lat spadła o 11 proc. – Cięcia pensji źle wpłynęły na popyt wewnętrzny, co przełoży się na wzrost. A wolniejszy wzrost zmusi rząd do wprowadzenia jeszcze dotkliwszych środków oszczędnościowych, aby zmieścić się w celach budżetowych – mówi szwajcarski ekspert.
Zresztą cięcia niosą ze sobą nie tylko ryzyko negatywnego wpływu na wewnętrzną konsumpcję. Jeśli rząd wydaje mniej na służbę zdrowia, zaniedbywana jest profilaktyka, co w efekcie odbija się czkawką w postaci wyższych rachunków za leczenie zaniedbanych pacjentów. Przykład płynie z Grecji, gdzie obcięto finansowanie dla programów skierowanych do zakażonych wirusem HIV. W efekcie w grupach zagrożonych liczba zakażeń wzrosła 32-krotnie.

Konsumpcja wewnętrzna w ciągu sześciu lat spadła o 11 proc.

Wszystkie grzechy trojki

Po najgorszych latach kryzysu zadłużeniowego w Europie coraz silniejsza jest refleksja na temat społecznych kosztów programów naprawczych mających na celu uchronienie państw przed upadkiem. Parlament Europejski powołał nawet do życia specjalną komisję, której zadaniem było prześledzenie działań przedstawicieli trojki, czyli Komisji Europejskiej, Europejskiego Banku Centralnego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, w krajach wymagających pomocy. Jak wynika z raportu Komisji, każda ze stron podejmowała w trakcie działań ratunkowych decyzje budzące poważne wątpliwości. Przedstawiciele Komisji Europejskiej w Irlandii sprzeciwili się pomysłowi, aby zagrożone banki ratowali ich właściciele – w zamian zrzucili się na nich podatnicy. Z kolei na Cyprze Komisja nie sprzeciwiła się pomysłowi, aby sięgnąć do kont drobnych depozytariuszy, chociaż mogła powołać się na unijną dyrektywę uchwaloną w celu ich ochrony. Zdaniem współautora raportu, francuskiego europosła Liem Hoang-Ngoca, program restrukturyzacji greckich długów MFW przedstawił już w 2010 r., ale sprzeciwił mu się EBC. Koszty programu wprowadzonego dwa lata później były już znacznie wyższe. Jak tłumaczył poseł w rozmowie z DGP, Bruksela przejęła przy tym „metody stosowane przez MFW w latach 80.”, czyli „albo się podporządkujecie, albo zapomnijcie o pieniądzach”.