- Strategia wszystkich polskich ośrodków decyzyjnych, niezależnie od zmian rządowych, w ostatnich latach unikała konkretnej odpowiedzi. Zawsze wydawało się, że może jakoś to będzie - mówi Konrad Świrski.
ikona lupy />
Prof. Konrad Świrski z Politechniki Warszawskiej, ekspert w dziedzinie energetyki / Dziennik Gazeta Prawna
Pogubiłam się w planach budowy siłowni jądrowej w Polsce. Najpierw projekt zawieszono. W Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju zostają badania. A w poniedziałek minister energii mówi: budujemy.
Nie wiem, co powiedzieć. Wiara przenosi góry... Energetyka nie może być finansowana z budżetu państwa, bo w myśl unijnych przepisów byłaby to niedozwolona pomoc publiczna. Nie powinno więc dziwić, że kilka tygodni temu minister energii powiedział, że siłownia jądrowa nie będzie finansowana z budżetu. Teraz słyszymy, że miałaby być budowana z wpływów z dywidend ze spółek Skarbu Państwa. Czy nasze koncerny energetyczne są niezależnymi spółkami giełdowymi czy organami wykonującymi polecenia Ministerstwa Energii, skoro np. ratują sektor węgla kamiennego także nadzorowany przez resort? Mam tu spory dysonans.
Hurtowe ceny energii są niskie, a koszt budowy 1000 MW elektrowni atomowej w Polsce to ok. 16 mld zł. Trzy razy więcej niż bloku węglowego o tej samej mocy.
A z dywidend z energetyki możemy mieć ok. 3 mld zł. W obszarze wytwarzania energetyka jest pod kreską, może z wyjątkiem PGE. Zyski są w obrocie i dystrybucji. A przecież spółki muszą mieć pieniądze na dostosowanie się do unijnych dyrektyw, modernizację i budowę linii przesyłowych i dokończenie rozpoczętych już inwestycji, głównie w wielkie bloki węglowe. Nawet jeśli obliczymy zdolność kredytową, banki w to nie wejdą, bo ryzyko jest zbyt duże. I nie mówię tu o sensie samej energetyki atomowej, lecz o ryzyku inwestycji, która będzie się zwracać 30–40 lat albo i dłużej.
Zwłaszcza że dzisiaj mało która inwestycja atomowa jest realizowana zgodnie z planem. Niechlubny rekord należy do Finów. Trzeci reaktor w Olkiluoto miał ruszyć prawie dekadę temu. A ruszy być może w 2018 r.
No właśnie. Dzisiaj opóźnienia mają praktycznie wszyscy i nie jest to zresztą domena atomu. Ten najszybciej budują Rosjanie, ale z oczywistych przyczyn nie możemy się zdecydować na tę technologię. Mamy więc wybór między propozycjami Amerykanów i Francuzów. Ale teraz to i tak dyskusja bezprzedmiotowa.
Dlaczego?
Przede wszystkim dlatego, że Polska nie ma planu docelowego miksu energetycznego. Nikt nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, jak ma wyglądać nasza produkcja energii w 2030 r. Obowiązuje nieaktualna Polityka Energetyczna z 2009 r., gdzie odpowiedzi na pytanie o miks energetyczny również nie było. To nie jest problem tylko tego rządu, ale i poprzednich. Bo kto wyjdzie do Polaków i powie im, że na stole mamy rozwiązania tylko złe albo jeszcze gorsze? Chcąc budować elektrownię atomową o mocy 1000 MW, musimy dołożyć do rachunku za prąd każdego gospodarstwa domowego tysiąc złotych. I tak nie zdążymy na 2030 r. A w dzisiejszych regulacjach europejskich rok ten jest kluczowy. Zgodnie z wymogami pakietu klimatycznego UE Polska musi zwiększyć udział energetyki odnawialnej z obecnych niespełna 14 proc. aż do 27 proc. Od węgla musimy stopniowo odchodzić, by wypełnić zobowiązania redukcji emisji dwutlenku węgla. Za kilka lat zapłacimy za prąd więcej. Albo dlatego, że produkując go nadal w większości z węgla, będziemy płacić kary za emisję CO2, albo będziemy musieli zwiększyć udział energetyki opartej na gazie. Importowanym przede wszystkim z Rosji. Gaz emituje mniej CO2 niż węgiel, ale jest droższy. Trzeba jasno powiedzieć, że dzisiaj to trochę taki wybór między dżumą a cholerą.
Gdzie popełniliśmy błąd?
Nie do końca przewidzieliśmy konsekwencje europejskiej polityki klimatycznej i lobbystyczne siły, które uruchomiła. Polityka europejska jest jasna i dla większości krajów UE nawet gospodarczo korzystna – oczywiście oprócz Polski, która ma tylko węgiel. Nie określiliśmy jasno miksu energetycznego pozwalającego stopniowo odchodzić od węgla. Nie było rozmów ponad politycznymi podziałami i nadal ich nie ma. Na dodatek rzadko pojawia się spokojna i merytoryczna dyskusja. Jedni będą forsować panele słoneczne, inni wiatraki, inni atom, jeszcze inni co innego – a pętla się zaciska, bo UE coraz bardziej dokręca klimatyczną śrubę. W wyniku tej operacji jeden pacjent umrze. I będzie to Polska. Proszę pamiętać, czemu w 2009 r., po naszych nieudanych doświadczeniach 20 lat wcześniej w Żarnowcu, temat energetyki atomowej w Polsce w ogóle powrócił. Dlatego, że pojawiła się ambitna polityka klimatyczna UE i temat opłat za emisję CO2, co najbardziej uderza w naszą gospodarkę opartą na węglu. Kręcimy się w kółko i tylko przy okazji, gdy trzeba coś pokazać, znowu wyciągamy atom.
Albo elektromobilność.
Która jest jednym z nielicznych czynników mogących zwiększyć zużycie energii kosztem ropy naftowej. A to oznacza jeszcze większy problem: konieczność budowania nowych elektrowni i większą emisję CO2 z elektrowni konwencjonalnych. Czyli coraz wyraźniejszy kurs zderzeniowy polskiej energetyki z europejską polityką klimatyczną. Jeśli godzimy się np. na limity CO2, to za chwilę są one zaostrzane. I nie mamy nawet możliwości protestu.
Do tego dochodzą jeszcze ostatnie propozycje Brukseli. Chodzi o tzw. pakiet zimowy dotyczący przyszłych unijnych dyrektyw energetycznych. One też nie są dla Polski korzystne. Jest tam mowa m.in. o maksymalnej emisji CO2 dla nowych mocy na poziomie 550 g CO2/1 kWh. To dla elektrowni węglowych niewykonalne.
Słyszymy, że w pobliżu Bogdanki i na miejscu starej elektrowni Dolna Odra mają powstać bloki wykorzystujące technologię IGCC, czyli produkujące energię z gazu z węgla. W Polsce mówimy, że to czyste technologie węglowe. Tymczasem w Unii rozumienie jest zupełnie inne – nawet najnowocześniejszy blok IGCC emituje ok. 720 g CO2/1 kWh, jest więc brudną technologią i jako taka nie może liczyć na wsparcie. Będzie więc kłopot z zapewnieniem finansowania i jednocześnie takie bloki niewiele pomogą w redukcji emisji. Pytanie, czy planujemy wobec tego zrealizować cele ETS na 2030 r., a jeśli tak, to jak realnie? Natomiast jeśli nie, to powinniśmy przygotować się na konsekwencje, czyli kary finansowe. Generalnie strategia wszystkich polskich ośrodków decyzyjnych, niezależnie od zmian rządowych w ostatnich latach, unikała konkretnej odpowiedzi. Zawsze wydawało się, że może jakoś to będzie.
Czy w takim razie grozi nam blackout?
W gorące, bezwietrzne dni w lecie znowu możemy mieć problemy z zaspokojeniem zapotrzebowania na energię elektryczną w szczycie. Ale takich dni w roku może być kilka. Podejście w całej Europie jest dziś takie: zamiast budować elektrownie, by temu zapobiec, lepiej mieć przez kilka dni problem. I nie jest to tylko podejście Polski. Energetyka ma problem w całej UE i następne lata na pewno będą bardzo burzliwe. Eksperci nie są w stanie przygotować wiarygodnych scenariuszy, wobec czego w unijnej energetyce najlepiej czuje się czysty lobbing.