Ciepłownictwo nie bez przyczyny jest nazywane w Polsce ubogim krewnym energetyki. I nie chodzi tutaj tylko o jego sytua cję finansową (choć ta na pewno mogłaby być lepsza). Branża ta znajduje się bowiem w cieniu swej kuzynki. Jeśli bowiem słyszymy, że podrożał węgiel czy gaz, to w pierwszej kolejności eksponowane są problemy dużej energetyki (z węgla produkujemy wciąż ponad 80 proc. energii elektrycznej w Polsce) i od razu zastanawiamy się, o ile więcej zapłacimy za prąd. Podobnie dzieje się, gdy słyszymy o drożejących uprawnieniach do emisji dwutlenku węgla (CO2). Powszechnie wiadomo, że elektrownie mają określone przydziały darmowej emisji, a za resztę muszą płacić. Sęk w tym, że dokładnie z takimi samymi problemami muszą się mierzyć ciepłownicy. Jednak oni mają bardziej pod górkę. Instalacje (ciepłownie lub elektrociepłownie) są bardziej rozproszone niż elektrownie, jest ich znacznie więcej, inna jest też ich struktura właścicielska. O ile bowiem energetyka jest kontrolowana przede wszystkim przez Skarb Państwa, o tyle w przypadku ciepłownictwa mamy do czynienia zarówno z kapitałem prywatnym (np. Fortum czy Veolia), jak i zakładami podlegającymi samorządom (np. ECO Opole, gdzie gmina Opole ma ponad 53 proc. akcji, reszta należy do niemieckiego koncernu E.ON) czy Skarbowi Państwa (wśród tych ostatnich podmiotów na pewno wymienić trzeba m.in. PGE Energię Ciepła, Tauron Ciepło czy PGNiG Termikę).
Uprawnienia do emisji CO2 już za 25 euro za tonę
Największym problemem dla branży ciepłowniczej – podobnie jak dla energetyki – są przede wszystkim szybujące koszty związane z produkcją ciepła. I tak cena węgla kamiennego, czyli najpopularniejszego paliwa dla sektora ciepłowniczego, podskoczyła w ciągu roku aż o 30 proc. Z kolei prawa do emisji CO2 są obecnie aż o 3,4 raza droższe niż w 2017 r.: w ostatnich tygodniach przekroczyły poziom 25 euro. Według brytyjskiej organizacji analitycznej Carbon Tracker w ciągu najbliższych pięciu lat mogą wynieść średnio 35–40 euro za tonę. Przy czym okresowo – jak przewidują analitycy tej organizacji – mogą wzrosnąć do 50 euro (takie ceny mają się pojawić w zimach 2020/2021 i 2021/2022). A to głównie dlatego, że na rynku będzie dostępnych mniej uprawnień. Związane jest to m.in. z rewizją europejskiego systemu handlu emisjami gazów cieplarnianych (EU ETS), zgodnie z którą darmowych uprawnień ma być mniej, przez co mają być droższe. To z kolei ma motywować państwa unijne do przechodzenia na niskoemisyjne źródła energii, także cieplnej. „Być może takie prognozy wydadzą się niektórym szokujące. Trzeba pamiętać, że EU ETS jest w ostatecznym rozrachunku konstrukcją polityczną. Naszym zdaniem, jeżeli ceny przekroczą 50 euro za tonę – przez ponad kilka miesięcy w dowolnym momencie w ciągu najbliższych dwóch-trzech lat, prawdopodobnie doprowadzi to do presji na środki kompensacyjne, zwłaszcza ze strony krajów Europy Wschodniej” – zauważa Mark Lewis z Carbon Tracker.
Nieuniknione zmiany w taryfach?
Efekt? Już dziś eksperci przyznają, że rosnące koszty po raz kolejny negatywnie przekładają się na wyniki sektora. Z danych Urzędu Regulacji Energetyki wynika, że już w 2017 r. zanotowano wzrost zarówno przychodów, jak i kosztów sektora ciepłowniczego odpowiednio o 1,6 proc. i o 4,9 proc. w stosunku do roku ubiegłego. Oznacza to spadek rentowności firm dostarczających ciepło, które wszak stanowią kluczowy element rządowej strategii walki ze smogiem, która to z kolei jest częścią rządowego programu „Czyste powietrze”.
Przychody rosną bowiem wolniej od kosztów produkcji – co jest m.in. związane z obecnymi regulacjami prawnymi i polityką URE (ciepłownictwo jest regulowane).
Ciepłownicy skarżą się, że obecna cena ciepła nie nadąża za sytuacją rynkową. Ceny zatwierdza bowiem prezes URE po złożeniu wniosku przez konkretną firmę, przy czym za każdym razem starannie ten wniosek weryfikuje. Zdaniem Krzysztofa Rodaka, prezesa Miejskiego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej SA w Tarnowie (dalej: MPEC Tarnów), dotychczasowe regulacje prawne oraz stosowane przez URE praktyki doprowadziły do sytuacji, w której mechanizm ustalania cen nie odzwierciedla występującej na rynku dynamiki zmian cen paliw, kosztów emisji, jak również innych kosztów funkcjonowania przedsiębiorstw ciepłowniczych.
Podobnie uważa Andrzej Goździkowski, dyrektor ds. operacyjnych Energetyki Cieplnej Opolszczyzny. – Obecny skok cen uprawnień do emisji CO2 i inne czynniki przekładają się na wzrost kosztów wytworzenia ciepła o ok. 7 proc. Tymczasem zgodnie z wytycznymi prezesa URE oczekiwany wzrost cen ciepła w taryfach zatwierdzanych w 2018 r. określono jedynie na 3,19 proc. Wytyczne te w zakresie oczekiwanego wskaźnika wzrostu cen ciepła nie uwzględniają jednak wzrostu cen uprawnień do emisji CO2 oraz rzeczywistego wzrostu cen węgla, które – jako czynniki niezależne od przedsiębiorstw ciepłowniczych – powinny być w pełni przeniesione w cenę ciepła.
Małgorzata Niestępska, prezes PEC Ciechanów, dodaje, że problemem jest np. to, że w modelu taryfowym, zgodnie z wytycznymi URE, przy wyliczaniu kosztu emisji CO2 należy uwzględnić cenę uprawnień określoną jako średnią arytmetyczną z ostatnich 120 notowań giełdowych EUA, co w praktyce oznacza, że ta średnia dotyczy około pięciu miesięcy poprzedzających decyzję. – W związku z bardzo dużą zmiennością rynku emisji CO2 prowadzi to do niedoszacowania emisji i związanych z tym kosztów prowadzenia działalności – uważa Niestępska.
– W praktyce oznacza to, że przedsiębiorstwa ciepłownicze ponoszą dużo wyższe koszty funkcjonowania, niemające odzwierciedlenia w zatwierdzanych taryfach – konkluduje Krzysztof Rodak.
URE zalane wnioskami
Sytuacja ciepłowników jest więc poważna. Dlatego – jak przyznają – obecnie składają do URE wnioski o podwyżki w 2019 r. Ciepłownicy nieco inaczej niż energetycy, wnioski taryfowe do zatwierdzenia przez Urząd Regulacji Energetyki przedkładają nie jednocześnie – jesienią, ale w różnych momentach roku.
Przy czym, jak zauważa Jacek Szymczak, prezes Izby Gospodarczej Ciepłownictwo Polskie, większość przedsiębiorstw składa wnioski, które oznaczają rachunki dla odbiorców ciepła wyższe o kilka procent. Ale zdarzają się także propozycje podwyżek kilkunastoprocentowych. – Ale jeśli podwyżek nie będzie, skumulują się za rok i będą niebezpieczne również dla mieszkańców – dodaje prezes Jacek Szymczak (patrz: rozmowa).
Sygnały płynące z URE wskazują, że zgoda na podwyżki będzie, choć na pewno nie w takiej skali, jak chciałaby branża. Czyli w jakiej? Tego na razie nie wiadomo. Wielu producentów ciepła nie ma bowiem faktycznie ostatecznych kontraktów na przyszły rok, choć sezon grzewczy już się zbliża. – W przypadku ciepła udział węgla to 50 proc. kosztów. I trzeba uwzględniać te wzrosty. Tyle że z moich obserwacji wynika, że planowane przez ciepłowników wysokie podwyżki nie są usprawiedliwione – mówił w niedawnym wywiadzie dla DGP Maciej Bando, prezes URE.
Dla odbiorców podwyżka taryf oznacza zmianę trendu z ostatnich dwóch lat, kiedy to ceny ciepła z reguły spadały. A w każdym razie średnie ceny w kraju: z raportu URE wynika, że w 2017 r. średnia cena ciepła sprzedawanego ze wszystkich koncesjonowanych źródeł wytwarzających ciepło wyniosła 37,86 zł/GJ i była niższa o 1,1 proc. niż w 2016 r. Rok wcześniej spadek wyniósł 0,9 proc.