Dzięki denacjonalizacji nie doszło w Polsce do żadnej nowej rewolucji przemysłowej. Bo czy mamy jakieś firmy, które stały się międzynarodowymi czempionami? Niestety nie – mówi Jacek Tittenbrun

Czy faktycznie „prywatyzacja polskiej gospodarki to był jeden wielki przekręt”?

Ten podtytuł dopisał mi wydawca. Wbrew mojej woli. I na dodatek zupełnie niepotrzebnie. Moja analiza polskiej prywatyzacji i bez niego jest bardzo ostra. Nie trzeba jej zaostrzać takimi uogólnieniami.

To podtytuł pańskiej książki „Z deszczu pod rynnę”. Chyba najbardziej szczegółowej analizy patologii polskich przekształceń własnościowych.

Pisałem ją 12 lat. I to nie jest praca prokuratorska ani rzecz, której da się użyć do bieżącej walki politycznej. Pewnie dlatego, że dostaje się w niej każdemu: tzw. postkomunistom, ludowcom, liberałom, solidarnościowcom i prawicy. Czyli wszystkim tym, przez których spora część polskiego społeczeństwa trafiła po 1989 r. z deszczu pod rynnę.

Kogo to spotkało?

Na pewno nie Polskę, Polaków czy społeczeństwo. Kto tak twierdzi, ten rozmywa problem. Tragedia polskiej transformacji była bardzo realna. I polegała na tym, że z deszczu pod rynnę wpadły niektóre grupy polskiego społeczeństwa. I co najsmutniejsze, były to właśnie te klasy, którym już za PRL było najtrudniej. Głównie robotnicy.

Zaraz, zaraz. Czy PRL nie był przypadkiem państwem robotników i chłopów?

Tylko w teorii. Polegało to zwykle na tym, że jakaś tkaczka zasiadała w komitecie centralnym. Ale samej klasie robotniczej – poza pewnymi enklawami – wiodło się raczej kiepsko. Dość szybko klasą panującą w Polsce Ludowej stała się bowiem nomenklatura. Tworzyli ją głównie kierownicy przedsiębiorstw państwowych. Czyli odpowiednicy dzisiejszych menedżerów. To oni kryli się za państwem jako symbolicznym właścicielem przedsiębiorstw państwowych. Do tego dochodzili dygnitarze partyjni i wyżsi urzędnicy. Przedstawiciele tych trzech grup wymieniali się na najważniejszych stanowiskach w państwie i gospodarce. To była karuzela stanowisk. Jak już raz na nią wsiadłeś, miałeś dobrą robotę do końca życia. Jednego dnia taki ktoś był dyrektorem spółdzielni, potem redaktorem naczelnym ważnej gazety, później znów sekretarzem w województwie. Tym ludziom za socjalizmu wiodło się świetnie, a w kapitalizmie nawet jeszcze lepiej. Robotnikom odwrotnie. W PRL było im ciężko, a po 1989 r., jeszcze ciężej. A sposób przeprowadzenia polskiej prywatyzacji to właśnie jeden z powodów takiego obrotu sprawy.

Kiedy właściwie ruszyła polska prywatyzacja?

Powszechnie uważa się, że w 1990 r., gdy Sejm uchwalił pierwszą ustawę prywatyzacyjną. Ale to błąd. Machina wystartowała na długo przed tą datą. Nie do końca prawdziwe jest również określanie polskiej prywatyzacji jako dzikiej i chaotycznej, dokonującej się w warunkach spontanicznego zapełniania próżni instytucjonalnej po upadku PRL. To znowu wygodne tłumaczenie. Tymczasem polska prywatyzacja została zainicjowana w majestacie prawa, w latach 1987–1988. W tym również uchwaloną pod koniec 1988 r. słynną ustawą Wilczka otwierającą pole do wolnej działalności gospodarczej. To wówczas pojawiła się możliwość tworzenia spółek przy przedsiębiorstwach państwowych. Według niektórych danych tylko od stycznia do września 1989 r. powstało 12,6 tys. takich spółek. Na ich czele stawali zazwyczaj przedstawiciele PRL-owskiej klasy menedżerskiej, czyli dyrektorzy państwowych przedsiębiorstw, kierownicy, główni księgowi, prezesi spółdzielni albo partyjni dygnitarze. W ten sposób otwarte zostały drzwi do pierwszej patologii prywatyzacji, czyli uwłaszczenia nomenklatury.

Jak to działało?

Schemat jest dość prosty. Dyrektor przedsiębiorstwa państwowego tworzył spółkę, w której sam siebie obsadzał w roli prezesa. Ewentualnie czasem dodawał do tego znajomego sekretarza albo kogoś z rodziny. Wszystko zgodnie z prawem i za przyzwoleniem władz, które liczyły, że uda im się w ten sposób rozruszać zmęczoną gospodarkę. Tylko że to było założenie albo naiwne, albo pełne złej woli. Bo rzeczywistość była taka, że dyrektor przedsiębiorstwa i prezes prywatnej spółki w jednej osobie sam ze sobą prowadził interesy. I nietrudno odgadnąć, że większość prowadziła te interesy tak, by dobrze wyszła na nich ta prywatna spółka, a nie publiczny zakład państwowy.

O jakich konkretnych patologiach pan mówi?

Przedmiot działalności takiej spółki był określany zwykle dość szeroko. Ale w praktyce dotyczył zwykle jedynie handlu. Nieprzypadkowo. Na tym właśnie polu istniały największe możliwości osiągania odpowiedniej marży. Na przykład poprzez windowanie cen. Spółka dostarczała więc przedsiębiorstwu państwowemu towary po wielokrotnie zawyżonych kosztach. A zysk trafiał do kieszeni nomenklaturowego prezesa. Często dochodziło też do przejmowania środków produkcji przedsiębiorstw. Maszyny czy ziemia transferowane były po znacznie zaniżonych kosztach. Sprzyjała temu wysoka wówczas inflacja. To wszystko były metody nieraz bardzo prymitywne, ale pozwalające na to, by w krótkim czasie najbardziej obrotni nomenklaturowi kapitaliści dorobili się znacznych majątków.

Jakieś przykłady?

Jest ich w mojej książce mnóstwo. Chociażby spółki powstałe przy rzeszowskim Instalu, które otrzymywały od firmy materiały po cenach ich zakupu, a nie aktualnych cenach rynkowych. Oczywiście dyrektor miał udziały we wszystkich trzech spółkach, a jego zastępca w dwóch. Dalej, powstała na bazie kopalni w Bełchatowie spółka Arkady, wśród udziałowców której znaleźli się żona i syn dyrektora do spraw inwestycji oraz główny specjalista ds. odkrywki, odkupiła od macierzystego przedsiębiorstwa środki produkcji po cenach sprzed kilku lat. Kolejny przykład to spółka Kametis utworzona przez dyrektora wrocławskiego Otisu – nie tylko zabrała macierzystej firmie wszystko co najcenniejsze, czyli sklep, wzorcownie, maszyny, materiały, meble i samochody za sumę zaniżoną w stosunku do rzeczywistej wartości. Została w dodatku przez państwowe przedsiębiorstwo dofinansowana dotacją. Takie historie można opowiadać godzinami.

Wielu obserwatorów twierdzi, że to było zjawisko nieuchronne.

I mają niestety sporo racji. W Polsce na przełomie lat 80. i 90. dokonała się pierwotna akumulacja kapitału w czystej postaci. Brutalna, ale charakterystyczna cecha systemu kapitalistycznego. Bez tej akumulacji nie byłoby kapitalizmu. Szkoda tylko, że jej apologeci nie chcą tego wprost przyznać. I powtarzają, że cały PRL-owski przemysł był do niczego. Gdyby był w rzeczywistości bezwartościowy, nie dałoby się przecież na nim uwłaszczyć. Pamiętajmy jeszcze o jednym. Ówczesne władze nie pochodziły z demokratycznego wyboru. Trudno więc obronić tezę, że miały mandat na ochocze przestawianie gospodarki na kapitalizm. Podobnie zresztą, jak rząd Tadeusza Mazowieckiego, który nastał w 1989 r. w wyniku wyborów kontraktowych.

Prywatyzacja w sposób bardziej skoordynowany rusza na dobre po 1990 r.

I jest do dziś przez przedstawicieli establishmentu przedstawiana jako wielki polski sukces. Zwykle zwraca się uwagę na jej wielowymiarowość. Mieliśmy bowiem i spółki pracownicze, i sprzedaż przedsiębiorstw zarówno inwestorom zagranicznym, jak i polskim. Do tego program powszechnej prywatyzacji. Oraz wiele jeszcze pomniejszych schematów. Problem tylko w tym, że gdzie nie spojrzeć, tam znowu patologia goni patologię.

No to po kolei...

Najbardziej popularna była prywatyzacja typu leasingowego. Szumnie nazywana pracowniczą.

Piękna idea.

Idea może i piękna. Tylko że nazwa bardzo myląca. Pracownicy byli tu zazwyczaj kwiatkiem do kożucha. Wymóg był taki, żeby pracownicy zainwestowali w akcje swojego przedsiębiorstwa. Ale w praktyce inicjatorami tych prywatyzacji byli prawie bez wyjątku menedżerowie. A więc niegdysiejsi dyrektorzy. I to oni zostawali zazwyczaj prezesami takich spółek. Oraz ich głównymi udziałowcami. Dużo uczciwiej byłoby więc nazywać te prywatyzacje menedżerskimi. A już w najlepszym razie menedżersko-pracowniczymi.

Tak czy inaczej element pracowniczy był.

Tylko że niewiele z niego wynikało. Zrobiłem kiedyś badanie, jak wyglądała skala zwolnień w prywatyzowanych przedsiębiorstwach. I wyszło z nich, że w spółkach szumnie nazywanych pracowniczymi zwolnienia były równie masowe i brutalne, jak w pozostałej części gospodarki. To jest niestety wskaźnik najlepiej potwierdzający, że pracownicy mieli tam niewiele do powiedzenia. Byli taką samą najemną siłą roboczą, jak gdzie indziej. A już na pewno nie byli współwłaścicielami posiadającymi wpływ na losy przedsiębiorstw. A tam, gdzie próbowali taką rolę odgrywać, dochodziło zwykle do brutalnej rozgrywki organizacji pracowniczych z kierownictwem. Efektem tej batalii był zazwyczaj paraliż firmy. Więc jeżeli ustawodawca miał intencję wprowadzenia pracowników do właścicielskiej gry, to mu się ten cel spektakularnie nie powiódł. Można oczywiście argumentować, że w przypadku prywatyzacji pracowniczej były przynajmniej zachowane jakieś pozory bardziej sprawiedliwego rozdziału korzyści z prywatyzacji majątku publicznego. Ale to tylko dlatego, że na innych polach prywatyzacji było jeszcze gorzej.

Gdzie było gorzej?

Najbardziej katastrofalną formą polskich przemian była powszechna prywatyzacja. Pomysł zrodził się podobno jeszcze pod koniec lat 80. wśród gdańskich liberałów. I oni wyciągnęli go, gdy na początku lat 90. prominentni przedstawiciele tego środowiska znaleźli się w rządzie. Pomysł miał pomóc w ominięciu pułapki, przed którą upadek socjalizmu postawił wszystkie kraje regionu. To znaczy jak dokonać rewolucji własnościowej w warunkach ubóstwa ludności i braku systemu finansowego. Dość powiedzieć, że całe oszczędności społeczeństwa wynosiły wtedy jakieś 7–10 proc. tego, co chciano zdenacjonalizować. Wyjściem z tej sytuacji miała być koncepcja rozdawnictwa mienia za pośrednictwem przekazywanych ogółowi dorosłych obywateli bonów prywatyzacyjnych, zmienianych na akcje przedsiębiorstw. Pomysł – z powodu rozdrobnienia sceny politycznej – nabierał kształtu aż do połowy lat 90.

I co było z nim nie tak?

Zacznijmy od tego, że program powszechnej prywatyzacji (PPP) był oparty na wielkim propagandowym oszustwie. Zbudowano go na micie, że dzięki niemu każdy Polak będzie kapitalistą. W praktyce ta liczba świadectw udziałowych, które mógł nabyć przeciętny Kowalski, nie dawała absolutnie żadnych podstaw do przekształcenia się w autentycznego właściciela kapitału. Było to więc widowisko, które miało roztoczyć przekonanie, że każdy z nas może zostać właścicielem majątku narodowego. Tymczasem akcje zostały natychmiast wykupione i skoncentrowane w rękach prywatnych udziałowców instytucjonalnych. W praktyce – i to wbrew zapewnieniom rządu – program nie doprowadził do rozproszenia akcjonariatu ani do stworzenia jakiejś formy kapitalizmu ludowego w duchu pani Thatcher czy innych ideologów tej orientacji. Raczej przyniósł szybką brutalną koncentrację własności w rękach dużych graczy. Najgorsze jednak w tym wszystkim było nawet nie to, że lansowane było takie hasło propagandowe.

A co było?

Aspekt ekonomiczny. Przypomnijmy, że sednem programu powszechnej prywatyzacji było powołanie narodowych funduszy inwestycyjnych (NFI). Czyli po prostu organów zarządzających, które obejmowały pieczę nad spółkami Skarbu Państwa wytypowanymi do restrukturyzacji. Uczestniczyć w nim miały przedsiębiorstwa duże i dobre. Choć nie tak dobre, by chcieli je kupić inwestorzy zagraniczni. NFI przedstawiano jako wehikuły, które podniosą efektywność spółek, otworzą je na nowinki z Zachodu i poprawią efektywność produkcji. Tyle szczytne założenia. I tym razem bowiem rzeczywistość okazała się od nich daleka. Mówiąc najbardziej kolokwialnie, duża część menedżerów NFI zajmowała się głównie przekładaniem majątku firm do własnej kieszeni. Innym problemem były wysokie opłaty za zarządzanie NFI. Na przykład w okresie 1996–2003 wszystkie firmy zarządzające otrzymały w sumie miliard złotych wynagrodzenia. A jakie były wyniki firm? W tym samym okresie wartość spółek Skarbu Państwa pod ich zarządem spadła o 4 mld zł. Czyli o prawie 2/3. Jednocześnie w tych firmach zwolniono 600 tys. ludzi. Prawie 3/4 zatrudnionych. Był to więc program kompromitujący dla władz, fatalny dla Skarbu Państwa i zyskowny znów tylko dla wąskiej grupy uprzywilejowanych. Wśród których było wielu dobrych starych i nowych towarzyszy z różnych politycznych opcji.

Zostaje jeszcze prywatyzacja na rzecz kapitału zagranicznego.

Tu rzecz też z pozoru wydawała się przejrzysta. Przychodzi zagraniczny inwestor. Przynosi swoje kapitały, technologie i doświadczenia. I buduje swój sukces tutejszymi siłami. Po raz kolejny mieliśmy zderzenie założeń z brutalną rzeczywistością. Już na pierwszy rzut oka widać, że niejednokrotnie sprzedawano zbyt tanio.

Łatwo teraz tak mówić.

Ależ przyznawali to niejednokrotnie nawet sami kupujący! Rozmawiałem kiedyś z menedżerem International Paper Group, czyli koncernu, który przejął w 1990 r. Zakłady Produkcji Papieru w Kwidzynie za 120 mln dol. Mój rozmówca nie mógł wyjść ze zdumienia. Mówi tak: „Firma w środku Europy, z parkiem maszynowym jak spod igły i z olbrzymim potencjałem. A państwo sprzedaje nam ją za grosze”. I tu uczynił wymowny gest, kręcąc palcem wskazującym w okolicach czoła.

To chyba zbyt proste wyjaśnienie.

Każdą zbyt pochopną prywatyzację można tłumaczyć na różne sposoby. Nie zapominajmy, że w grę mogła wchodzić – i w wielu przypadkach zapewne wchodziła – korupcja. Inne wyjaśnienie to traktowanie przez władze dochodów z prywatyzacji jako fiskalnego koła ratunkowego. Jeżeli rozumuje się w takich kategoriach, to wtedy faktycznie nie ma szans na uzyskanie dobrej ceny.

A co z argumentem, że inwestycje zagraniczne są kołem zamachowym dla gospodarek na dorobku?

Zgadzam się, że w panoramie polskiej transformacji zawsze znajdą się przykłady pozytywne. Firmy, którym pomogły dodanie kapitału czy poprawa organizacji pracy na modłę zachodnią. Ale nie łudźmy się. Dzięki prywatyzacji nie doszło nad Wisłą do żadnej nowej rewolucji przemysłowej. Bo czy mamy jakieś firmy, które stały się międzynarodowymi czempionami? Niestety nie. Sprzedajemy głównie półprodukty jak węgiel czy miedź. W najlepszym razie meble i kuchenki. Byliśmy i jesteśmy manufakturą Europy. Kiedyś pewien polski menedżer z dużej amerykańskiej firmy powiedział mi, że kapitał zagraniczny zrobił z tutejszej gospodarki swoją filię. Nigdy nie został przez miejscowe władze przyciśnięty, by tworzyć powiązania kooperacyjne z polskimi przedsiębiorstwami. Zwykle inwestorzy wszystkie rozwiązania przywożą ze sobą. Pamięta pan, jak Telekomunikacja Polska budowała przez wiele lat swoją markę telefonii komórkowej Idea? A gdy tylko francuski inwestor kupił pakiet większościowy, Idea natychmiast powędrowała do lamusa. I mamy Orange.

Czy to takie istotne?

Raczej symboliczne. I nie mówię tego z pozycji jakiegoś wojującego nacjonalisty, który chce bronić polskości gospodarki. Mnie chodzi raczej o to, żeby z wejścia zagranicznego kapitału był faktyczne jakiś pożytek dla ludzi i państwa.

Dla fiskusa?

Właśnie dla fiskusa. A patrząc na historię polskiej prywatyzacji, tego pożytku było dużo mniej, niż mogło być. Powiem więcej. Moim zdaniem pomiędzy ekspansją zagranicznego kapitału a polską dziurą budżetową jest ścisły związek. Głównym powodem jest to, że spółki z kapitałem zagranicznym en masse nie płacą u nas podatków. Albo płacą dużo mniej, niż powinny.

Jakieś przykłady?

W latach 90. nagminne było to, że polskie spółki córki takich potęg jak Statoil, ABB, Ford, Coca-Cola, Whirlpool czy PepsiCo notowały straty. Wszystko dzięki takiemu rozliczaniu cen transferowych pomiędzy filią i centralą, które sprawiało, że przychody podatkowe dla polskiego fiskusa były żadne. Są wyliczenia, że tylko w jednym roku zagraniczne banki potrafiły wyprowadzić z Polski 60 mld zł. Zagraniczne firmy już nieraz robiły nas – mówiąc kolokwialnie – w konia. A my się jeszcze z tego powodu cieszymy.

Muszę przyznać, że strasznie przygnębiające są te pańskie wywody. Chętnie bym już skończył tę rozmowę.

Kiedy jeszcze nie powiedziałem o najgłupszej, krótkowzrocznej i po prostu hańbiącej prywatyzacji III RP.

Czyli?

O PGR-ach. Zniszczono całą klasę społeczną. Bo robotnicy rolni to była cała klasa społeczna. Razem z rodzinami – ponad 3 mln ludzi. Dla nich PGR to był nie tylko zakład pracy, ale również miejsce życia, rozrywki czy edukacji. Ten świat zniszczono w bardzo krótkim czasie w sposób wyjątkowo bezduszny. Pozostawiono ludzi bez oparcia. Skazanych na wszelkie możliwe patologie. A najgorsze było przy tym to, że kierowano się kryteriami ideologicznymi, a nie ekonomicznymi. Jak czerwone, to trzeba zniszczyć. Precz z kołchozami i sowchozami. Teraz będziemy tu mieli rynek i prywatnego właściciela.

Decydenci mówili, że PRG-y były nie do uratowania.

Taka teza nie ma żadnego uzasadnienia. W Wielkopolsce było wiele dobrze funkcjonujących PGR-ów. Jeden z nich nazywał się Manieczki. To był PGR wzorcowy. W 1994 r. Manieczki sprywatyzowano i zrobiono tam dyskotekę. A wystarczyło trochę inwestycji, paru dobrych menedżerów i drobne zmiany w sposobie organizacji pracy.

Gdybanie...

Właśnie, że nie. Po prostu leżąca u podstaw prywatyzacji teza o absolutnej wyższości własności prywatnej nad uspołecznioną nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością. Napisałem na ten temat książkę, w której porównuję efektywność modeli prywatyzacji na świecie. Okazuje się, że dla efektywności decydujące jest otoczenie konkurencyjne, w którym działa, a nie forma własności. W środowisku wysoko konkurencyjnym mogą równie dobrze funkcjonować firmy o bardzo różnych formach własności. Grupowa, pracownicza, publiczna. Niekoniecznie prywatna.

Skoro prywatyzacja była takim niewypałem, to kogo należy winić?

Gdybym miał wymienić jedno nazwisko, byłby to Leszek Balcerowicz. Trochę na zasadzie symbolu. Choć oczywiście jego plan nie zawierał niczego rewelacyjnego i był w zasadzie przełożeniem na polskie realia wzorców MFW i Banku Światowego. Balcerowicza do tej roli wybrano dlatego, że był uparty jak osioł. Przyznaje to sam Waldemar Kuczyński, który był wtedy czołowym doradcą premiera Mazowieckiego. Rolę Balcerowicza w kształtowaniu oblicza polskiej transformacji celnie ujął kiedyś Lech Wałęsa. Mówiąc, że za Balcerowiczem powinien iść... drugi Balcerowicz. Tylko że realizujący z równą determinacją program odwrotny. Według zasady, że jeden pali i niszczy, a drugi to wszystko odbudowuje. Niestety mieliśmy tylko jednego Balcerowicza. A poza tym łatwiej jest niszczyć, niż budować.

Chyba nie tylko Balcerowicz robił prywatyzację?

Owszem. Wina spada też na kolejnych premierów, ministrów i posłów. W zasadzie bez względu na ich barwy partyjne. Ale nie chcę się bawić w aptekarza przypisującego co do grama polityczną odpowiedzialność. Gorsze wydaje mi się to, że do dziś wśród polskiego establishmentu nie widzę krytycznego namysłu nad wątpliwymi dokonaniami rodzimej prywatyzacji.