Na początku lat 90. byłem dyrektorem jednego z programów w organizacji pozarządowej, w ramach którego zapraszaliśmy do Polski ekonomistów z USA i Wielkiej Brytanii, by nauczali nas gospodarki wolnorynkowej. W tych spotkaniach wzięło udział ponad 700 wykładowców ekonomii z krajów, w których miniony ustrój się załamał. Minęło 20 lat i widać, jak bardzo dalece odmienna jest rzeczywistość gospodarcza od wykładanej wtedy teorii.
Ostatnio na moim blogu komentator o nicku Wad, w mojej ocenie ekonomista wykształcony w nurcie neokeynesistowskim, zwrócił uwagę, że od lat obserwujemy ciekawy trend: udział funduszu płac w wypracowanym PKB spada, a w Polsce jest na jednym z najniższych poziomów w Europie. To oznacza, że w coraz większym stopniu korzyści ze wzrostu gospodarczego są udziałem właścicieli kapitału – głównie wielkich korporacji, zaś w coraz mniejszym stopniu korzystają z niego ludzie pracy. Widać to szczególnie w Stanach Zjednoczonych, które od lat eksportują na cały świat ideologię wolnego rynku, podczas gdy u siebie przeprowadzają największą w historii interwencję państwa za pośrednictwem Rezerwy Federalnej. Efektem polityki Fed są największe w historii różnice dochodowe między biednymi a bogatymi, co doprowadziło do sytuacji, w której ludzie są skutecznie pozbawiani praw pracowniczych, pracują na śmieciowych umowach i w coraz większej liczbie stają się klientami pomocy społecznej.
Kiedyś ojciec rodziny zarabiał na tyle dobrze, że żona mogła zostać w domu i zająć się wychowaniem dzieci, co jest samo w sobie jednym pełnym etatem. Teraz jedna pensja już nie wystarcza, żona musi iść do pracy, żeby dołożyć się do spłaty długów, do których rodzina została przymuszona przez masowe propagowanie w mediach życia na kredyt. To zaś oznacza, że rodzi się coraz mniej dzieci, bo ich wychowanie jest kosztowne, a budżet domowy jest przecież obciążony ratami.
System, który wpędza rodziny w ten patologiczny stan, jest bardzo sprawny, bo skoro żona musi pracować i nie może karmić piersią dziecka, wymyśla się pokarm w proszku, żeby ktoś inny mógł je nakarmić – czytaj: zarobić. Na jednej z konferencji, w której ostatnio uczestniczyłem, pokazano najnowsze neurotechnologie, które są wykorzystywane do takiego formułowania przekazu marketingowego, by ludzi podświadomie zmusić do pewnych zachowań. Większość z nas nie zdaje sobie sprawy z tego, że gdy ogląda reklamy w przerwach ulubionych seriali, jest poddawana praniu mózgu, które wywołuje zachowania zmuszające do jeszcze większego zadłużania się.
To są fakty – w minionych kwartałach zyski korporacji były największe w historii dzięki „darmowym” kredytom otrzymanym od Fed i innych dużych banków centralnych oraz dzięki masowej indoktrynacji w mediach, finansowanej przez te korporacje. Z kolei ludzi się straszy, że jeżeli nie zaakceptują obniżenia pensji, to ich zakłady pracy zostaną szybko zamknięte i przeniesione do Chin. Ale skoro ludzie zarabiają słabo, to popyt jest niski, więc trzeba ich zmusić do zadłużania się, żeby podnieść popyt na towary produkowane przez korporacje.
Wolny rynek jest tylko w teorii. Na porządku dziennym są działania wielkich międzynarodowych korporacji, które mają na celu zniszczyć dobrze prosperujący biznes firm rodzinnych, również tych z Polski. Przedsiębiorcy podawali wiele przykładów ilustrujących tę tezę. Im szybciej zrozumiemy, że wolny rynek pozostaje tylko utopijną teorią, tym szybciej zmienimy politykę gospodarczą, która powinna odzwierciedlać te rzeczywiste realia. W Polsce przedsiębiorca często ma państwo przeciwko sobie na skutek wielu regulacji hamujących rozwój firmy, a przecież państwo powinno go wspierać w zdobywaniu zagranicznych rynków i w konkurowaniu z potężnymi korporacjami międzynarodowymi. Jednocześnie państwo powinno zadbać o to, żeby wilczy kapitalizm ponownie stał się ustrojem, w którym człowiek pracy może godziwie zarabiać i w którym rodziny znowu będzie stać na wychowanie dzieci. No i potrzebny jest prawdziwy wolny rynek.
Korzyści ze wzrostu gospodarczego są udziałem niemal wyłącznie korporacji