W Poczcie Polskiej o prawa pracowników dba 71 związków zawodowych. Związki to prawie 100 etatów dla działaczy i roczny koszt wynoszący 7 mln zł. Brak jednomyślności czasem daje zarządowi prawo do ignorowania ich zdania.
W Poczcie Polskiej o prawa pracowników dba 71 związków zawodowych. Związki to prawie 100 etatów dla działaczy i roczny koszt wynoszący 7 mln zł. Brak jednomyślności czasem daje zarządowi prawo do ignorowania ich zdania.
Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Listonoszy Poczty Polskiej, należąca do OPZZ Federacja NSZZ Pracowników Łączności w Polsce, Wolny Związek Zawodowy Pracowników Poczty Polskiej czy „Solidarność”. Wymieniać można długo. Dokładnie 71 pozycji. Tyle zakładowych organizacji związkowych działa w zatrudniającej prawie 90 tys. ludzi Poczcie Polskiej. Wiele z nich korzysta także z pomieszczeń biurowych, które musi zapewnić pracodawca. Należy do nich przy tym co drugi pracownik. Zdaniem jednego z analityków, który swego czasu współpracował z Pocztą Polską, to właśnie przez ciągnące się negocjacje z licznymi syndykatami instytucja przegrała na rynku usług kurierskich.
Spytaliśmy o tak dużą liczbę związków rzecznika spółki Zbigniewa Baranowskiego. – Poczta Polska przestrzega przepisów regulujących stosunki między pracodawcą a partnerami społecznymi i w oparciu o te przepisy prowadzi dialog społeczny w firmie – odpowiedział DGP. Bardziej rozmowni są związkowcy.
– Tak duża liczba różnych organizacji nie służy pracownikom – stwierdza Janusz Szabowski, wiceprzewodniczący prezydium Komisji Międzyzakładowej „Solidarności”, jednego z dwóch największych pocztowych związków. – Po części wynika to ze zmiany w 2006 r. formy prawnej przez Pocztę Polską. Wcześniej funkcjonowało około 100 pracodawców, teraz jest tylko jeden, a związki się nie połączyły. To utrudnia dialog. Są kwestie, w których jeśli związki nie są jednomyślne, pracodawca nie musi brać ich zdania pod uwagę – wyjaśnia związkowiec i dodaje, że część struktur mogła zostać utworzona z inspiracji pracodawcy po to, by rozbijać jedność wśród pracowników. Wariant tzw. prezesowskich związków, choć nikt go oficjalnie nie potwierdzi, wydaje się prawdopodobny, ponieważ do rejestracji oficjalnej organizacji związkowej potrzeba zaledwie 10 członków.
Czy 7 mln zł rocznie, w kontekście ubiegłorocznego zysku rzędu 80 mln zł, to dużo na utrzymanie związków? – Proszę porównać tę kwotę z wynagrodzeniem zarządu. Takie rozwiązanie to znikomy koszt i pewien standard europejski – odpowiada Szabowski.
Inne zdanie ma Piotr Górzny, zastępca przewodniczącego WZZ Pracowników Poczty Polskiej. – To dobrze, że liczba związków jest tak duża. Po prostu w pewnych kwestiach stanowiska pracowników są różne. Nasz związek powstał w 2006 r., ponieważ byliśmy niezadowoleni z pracy funkcjonujących związków, które często nie potrafiły pomóc pracownikom. Jako pierwszy związek założyliśmy stronę internetową, na której każdy pracownik może sprawdzić informacje dotyczące firmy. Uważaliśmy, że informacja należy się wszystkim i związki nie powinny za to pobierać opłaty w formie składki – tłumaczy działacz.
Dla porównania, u jednego z najpoważniejszych konkurentów Poczty Polskiej, w firmie InPost, nie działa żaden związek zawodowy. – Nie będę komentował sytuacji wewnętrznej w Poczcie Polskiej, ale powiem tylko, że to smutne, iż związki zawodowe w firmach państwowych rozrosły się aż do takiego stopnia – opowiada założyciel przedsiębiorstwa Rafał Brzoska.
Ostrzejszy w słowach jest senator PO Jan Filip Libicki, który przygotował projekt ustawy antyzwiązkowej. – Te 7 mln zł to pieniądze, które należą się firmie. W Poczcie Polskiej jak na dłoni widać, że związki zawodowe mają problem z reprezentatywnością. Czym innym są duże organizmy, takie jak „Solidarność” czy OPZZ, a czym innym organizacje powołane tylko po to, by chronić miejsca pracy dla działaczy – mówi polityk.
InPost, największy konkurent Poczty, nie ma ani jednego związku
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama