W polskich mediach temat zakończonej pierwszej rundy negocjacji wokół Transatlantyckiego Partnerstwa w Inwestycjach i Handlu (TTIP) nie słychać wiele. I to nawet mimo sporego artykułu Aleksandra Kwaśniewskiego i Javiera Solany w The Wall Street Journal, gdzie autorzy powołują się na badania wskazujące, że europejski wzrost PKB będzie w wyniku wejścia w życie transatlantyckiego porozumienia o wolnym handlu szybszy o 0,5 do 1 pkt. proc. rocznie. Szybszy rozwój gospodarczy jest na pewno głównym powodem, dla którego warto mówić na ten temat strefy wolnego handlu obejmującej kraje generujące prawie 40 proc. globalnego PKB.
Prosty rezerwuar wzrostu
O tym, że handel międzynarodowy poprawia dobrobyt wiadomo już od czasów Adama Smitha i jego ucznia Davida Ricardo. Jest to przy tym kwestia, co do której w ramach ekonomicznej profesji panuje największa zgodna. Dzięki wzajemnej wymianie obydwie strony mogą konsumować więcej, praktycznie bez dodatkowych nakładów pracy i przy minimalnych nakładach inwestycyjnych. Jest to więc wzrost bez specjalnych wyrzeczeń w skali całości gospodarek. Wyrzeczenia jednak muszą zostać poniesione przez te branże, które są mniej konkurencyjne niż ich odpowiedniki u sąsiadów. Wiele przedsiębiorstw po likwidacji barier w handlu czeka więc bankructwo lub bolesna restrukturyzacja. Z tego powodu przedstawiciele branż zagrożonych zagraniczną konkurencją starają się jak mogą storpedować wysiłki zmierzające do likwidacji barier handlowych.
Wolny handel ma też szereg innych dobrych stron oprócz tego, że można kupować taniej za granicą. Rywalizacja z producentami z innych krajów zwiększa konkurencyjność przedsiębiorstw, szybciej też rozprzestrzeniają się w gospodarce innowacje. Efekty te można wzmocnić, gdyby do wolnego handlu dodać swobodę przepływu osób, a więc możliwość łatwiejszej pracy europejczyków w USA i odwrotnie, co też jest w planach.
Jakie bariery?
Ktoś mógłby jednak prowokacyjnie zapytać, o jakich my tu barierach właściwie mówimy? Według danych Światowej Organizacji Handlu wzajemne cła na amerykański i europejski eksport mieszczą się średnio w granicach 2,5 proc. Czy jest więc o co kruszyć kopie? Zdecydowanie tak. Cła bowiem w dzisiejszych czasach są instrumentem polityki handlowej stosowanym głównie przez słabo rozwinięte kraje (oraz przez pozostałe kraje wobec nich). Europa Zachodnia i USA ograniczają napływ zagranicznych towarów albo przez subsydia dla krajowej produkcji, albo (częściej) przez niedopuszczanie zagranicznych produktów na rynek ze względów „bezpieczeństwa”. W efekcie bez kłopotów z USA można zamówić tylko książki, dlatego większość sklepów nawet do Europy nie wysyła, by uniknąć całego szeregu problemów celno-urzędowych.
Jednym z wielu przykładów jest rynek samochodowy. Amerykańskie samochody prawie w ogóle nie jeżdżą po Europie, odwrotny przypadek się spotyka, ale też jest raczej rzadki. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie zna każdy, kto próbował sprowadzić z USA samochód. Głównym kosztem wcale nie jest tu transport, lecz dostosowanie pojazdu do europejskich norm bezpieczeństwa. Zmienić trzeba mnóstwo detali, w tym na przykład kolor i ustawienie świateł. Czy rzeczywiście amerykański samochód jeżdżący po europejskich drogach z czerwonymi (zamiast pomarańczowych) kierunkowskazami byłby aż tak niebezpieczny? Czy na pewno bardziej niż, zgodnie z obowiązującym od przyszłego roku w Polsce prawem, jeżdżący w ruchu prawostronnym angielski samochód? Widać na tym przykładzie jak łatwo jest manipulować standardami bezpieczeństwa i ochrony konsumenta tak, by zawsze spełniały je tylko krajowe wyroby.
Czy tym razem się uda?
Utopijne marzenie o transatlantyckiej strefie wolnego handlu śnione jest przez ekonomistów już od lat. Niestety do tej pory brakowało woli politycznej do jego realizacji. Zbyt wiele problemów do rozwiązania zniechęcało do tego, by nawet zasiąść do negocjacyjnego stołu. Główna sfera sporu to zupełnie inne podejście do żywności. W Europie stawia się na rolnictwo ekologiczne i wielu producentów. W USA nie ma zaś oporów przed żywnością genetycznie modyfikowaną produkowaną na wielkich farmach. Spory toczą się też o stosowanie hormonów i antybiotyków. Podobnych kwestii jest jednak wiele w różnych gałęziach gospodarki. Amerykanie uważają to za zbędną biurokratyzację, zaś w Europie myśli się, że nie po to UE sobie tyle spraw (lepiej lub gorzej) uregulowała, by teraz pozwolić komuś na wspólnym rynku tych regulacji nie przestrzegać. Jakie są więc szanse, że tym razem się uda, zwłaszcza, jak to się planuje, przed końcem 2014 roku?
Niewątpliwie bodźcem do działania jest kryzys, który wciąż daje się we znaki po obu stronach Atlantyku. Pomyślne są też wyniki pierwszej rundy negocjacji – obie strony doceniają wagę wspólnego celu i są gotowe do ustępstw. Mam pewne wyobrażenie, jak w ogólności mógłby taki kompromis wyglądać, zwłaszcza w kwestiach, w których trudniej się porozumieć jak choćby żywność. Niech wszystkie sporne dobra noszą bardzo wyraźny znaczek made in USA wraz z ewentualnym zastrzeżeniem, że nie spełniają unijnych standardów. Wtedy konsument byłby dostatecznie dobrze poinformowany i mógłby podjąć decyzję na własną odpowiedzialność. Uważam to za lepsze rozwiązanie niż wykluczenie z negocjacji niektórych branż. Obawiam się bowiem, że ich liczba okazałaby się tak wysoka, że z pierwotnego zamysłu niewiele by zostało.