Mimo ogólnego spowolnienia gospodarki w 2012 r., polska żywność nadal dobrze sprzedawała się za granicą. Wyeksportowaliśmy jej za prawie 17,5 mld euro, czyli o 5,6 proc. więcej niż rok wcześniej. Udział produktów spożywczych stanowi już 12,3 proc. naszego wywozu – cieszą się badacze z Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej.
Mimo ogólnego spowolnienia gospodarki w 2012 r., polska żywność nadal dobrze sprzedawała się za granicą. Wyeksportowaliśmy jej za prawie 17,5 mld euro, czyli o 5,6 proc. więcej niż rok wcześniej. Udział produktów spożywczych stanowi już 12,3 proc. naszego wywozu – cieszą się badacze z Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej.
Nie ma jednak powodu, żeby na ojca tego sukcesu obwoływać ministra rolnictwa. To nie jego zasługa. Jednak od niego w dużym stopniu zależy, czy po ostatnich aferach z mięsem konsumenci zagraniczni do polskiej żywności się nie zniechęcą. Jest bowiem dużo sygnałów, że tak dobrego jak miniony dla eksportu żywności roku nie da się teraz powtórzyć. Na skutek naszych własnych zaniedbań zagraniczni konkurenci usiłują bowiem markę polskiej żywności zdezawuować.
Aż 82,4 proc. wpływów z eksportu zawdzięczamy przemysłowi spożywczemu. Dodatnie saldo w handlu zagranicznym żywnością to sukces przetwórców i polskich konsumentów. Różnica między sumą wpływów za eksport a wydatkami na artykuły zagraniczne wyniosła w ubiegłym roku 5,2 mld euro. Zaś eksportowym hitem nr 1 w eksporcie polskiej żywności są... papierosy. Sprzedaliśmy ich do innych krajów za prawie 1,5 mld euro, podczas gdy sprowadziliśmy jedynie za 464 mln euro. Dobrą opinię wśród zagranicznych konsumentów mają też nasze artykuły mleczarskie. Wpływy z ich wywozu wyniosły ponad 1,4 mld euro, eksport znacznie przewyższa import. Przebojem nr 3 są wyroby cukiernicze, zarobiliśmy na nich prawie 1,3 mld euro. Następne w rankingu produktów żywnościowych najlepiej sprzedających się za granicą są przetwory owocowe (1,1 mld euro) oraz drób (ponad 1 mld euro). Coraz więcej zagranicznych klientów sięgało też po naszą wołowinę (sprzedaliśmy jej za 870 mln zł), ale poziom jej eksportu został poważnie zagrożony. Starły się z sobą dwie różne racje. Racja ekonomiczna każe go rozwijać, racja moralna próbuje zakazać. Chodzi bowiem o mięso z uboju rytualnego. Czy można zarabiać na tym, że zwierzęta zabija się w sposób tak niehumanitarny? Właściciele rzeźni uważają, że jak najbardziej, obrońcy zwierząt, że w żadnym razie.
Kolejną barierą, o którą coraz boleśniej potykać się będzie nasz eksport, jest ubój gospodarczy. Od kilku lat, dzięki kuriozalnemu rozporządzeniu ministra rolnictwa, polscy rolnicy mogą w całym kraju kupić nieograniczoną liczbę zwierząt i ubić je „na własne potrzeby”. A ponieważ potem gdzieś to trzeba sprzedać, w Polsce rośnie czarny rynek mięsa. Wraz z nim rośnie zagrożenie życia i zdrowia polskich konsumentów (nawet w legalnym sklepie można trafić na przetwory z niebadanego mięsa). Czarne mięso i przetwory mają małe szanse, żeby wyjechać za granicę, ale rosnący czarny rynek w Polsce jest doskonałym argumentem dla wszystkich, których interesy narusza nasz rosnący eksport. Minister rolnictwa, dla którego ważniejsze jest to, by polski rolnik nielegalnym ubojem i przetwórstwem mógł sobie dorobić (to przecież wyborcy PSL), niż to, czy konsumenci są bezpieczni, usiłuje problem zamieść pod dywan. Jednak dylemat staje się coraz wyraźniejszy – albo czarny rynek w kraju trzeba zlikwidować (nawet narażając się chłopskiemu elektoratowi), albo pogodzić z tym, że może on eksportowi polskiej żywności mocno zaszkodzić. Nie mówiąc już o rodzimych konsumentach.
Na razie proceder ten niszczy małe, legalne, lokalne przetwórnie. Robią wędliny tradycyjne, o wiele smaczniejsze niż te pochodzące z wielkich fabryk, często niezawierające mięsa. Ale te przedsiębiorstwa nie są w stanie konkurować z czarnym rynkiem. Padają. Wypierają je z rynku przetwórnie nielegalne i niebezpieczne.
Zamiast zastosować radykalne rozwiązania, minister rolnictwa usiłuje przekonać polskich konsumentów i zagranicznych odbiorców polskiej żywności, że afery mięsne przestaną w Polsce wybuchać, gdy powstanie jedna inspekcja nadzorująca bezpieczeństwo żywności. Od pola do stołu. Nadzorowana przez niego właśnie.
Przed kilkoma miesiącami, po kolejnej aferze mięsnej Inspekcja Weterynaryjna (podległa ministrowi rolnictwa) ogłosiła akcję „zero tolerancji”. Weterynarze ruszyli w teren. Na stronach inspekcji można przeczytać, że zamyka się dziesiątki (nie jedną, nie kilka, ale dziesiątki właśnie) ubojni i przetwórni, bo nie spełniają podstawowych warunków sanitarnych. Są zagrożeniem dla naszego zdrowia i życia. Inspekcja, oczywiście, nie podaje, o które przetwórnie chodzi. Co robiła do tej pory? Jak mogła nie zobaczyć tego wcześniej? To kolejny dowód, że dla Ministerstwa Rolnictwa interes przetwórcy okazuje się ważniejszy niż interes i bezpieczeństwo konsumentów. Jeśli to on ma odpowiadać za nasze zdrowie i życie, to lepiej z jedzenia mięsa zrezygnować w ogóle.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama