Mamy stały dopływ złych informacji z gospodarki: a to że stopa bezrobocia znalazła się na najwyższym poziomie od sześciu lat, a to że znów zanotowaliśmy spadek sprzedaży detalicznej. No i przede wszystkim – że spółki giełdowe niemal prześcigają się w raportowaniu strat.
Takich, które wykazały w minionym roku ujemny wynik, tylko na naszej giełdzie znalazła się ponad setka. Straciły w sumie blisko 12 mld zł. Stracili też ich akcjonariusze, zarówno drobni gracze giełdowi, jak i wielkie fundusze emerytalne (które są często przedstawiane jako „przyszli emeryci”, czyli my wszyscy).
Trudno oprzeć się wrażeniu, że te straty były nie do uniknięcia. Wszyscy płacimy w ten sposób za niedawne tłuste lata naszej gospodarki. Wtedy zarządom łatwiej ukrywało się problemy – firmy nie miały trudności ze zdobywaniem nowych kontraktów, zwiększaniem przychodów, które przekładały się na coraz wyższe zyski i wyceny. Teraz jednak te wyceny trzeba urealniać – to, co jeszcze niedawno wydawało się dochodowe, w rzeczywistości – jak się okazuje – przynosi straty.
I tak właśnie jest z wynikami spółek: nie ma tu mowy o uporczywym produkowaniu ze stratą wyrobów, których nikt nie chciałby kupować. Mamy do czynienia raczej z urealnianiem wartości. Bolesnym, ale jednorazowym (dla niektórych oczywiście zakończy się to zniknięciem z rynku).
Można więc liczyć na to, że kiedy czyszczenie bilansów się skończy (a zawsze lepiej robić to wtedy, kiedy robią tak wszyscy – jest szansa, że przejdzie się niezauważonym), zaczniemy mówić o poprawie kondycji firm. Do następnej fali kryzysu.