Obdarzamy gotówkę uczuciem. Często słyszałam, że ktoś lubi patrzeć na banknoty, dotykać ich i je głaskać – mówi Dominika Maison, profesor na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego.
Obdarzamy gotówkę uczuciem. Często słyszałam, że ktoś lubi patrzeć na banknoty, dotykać ich i je głaskać – mówi Dominika Maison, profesor na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego.
Jak to w związku. Bywa bardzo różnie. Mówiąc najogólniej, mniej więcej co szósty z nas (17 proc.) należy do tzw. spełnionych, z kolei co ósmy (12 proc.) zalicza się do grona wycofanych malkontentów. Reszta to: pasywni urzędnicy, sfrustrowani materialiści, wkraczający w życie i nieubankowieni sceptycy.
Niekoniecznie. Wbrew temu, czego uczy klasyczna ekonomia, sposób, w jaki obchodzimy się z pieniędzmi, nie jest bezpośrednim przełożeniem naszej faktycznej zamożności.
Weźmy takie zachowanie, jak wyszukiwanie okazji i obniżek. Ekonomista teoretyk mógłby powiedzieć, że to klasyczny przejaw problemów finansowych, charakterystyczny dla uboższej części społeczeństwa, ludzi, którzy myślą: mam mało pieniędzy, nie stać mnie na droższe rzeczy, muszę kupić coś taniego. Z naszych badań wychodzi coś innego. W Polsce miejscem robienia zakupów przez ludzi zamożnych są coraz częściej dyskonty spożywcze. A teoretycznie im człowiek lepiej sytuowany, tym bardziej powinien cenić sobie np. koszt alternatywny, czyli czas, i nie marnować go w zatłoczonych supermarketach. Jedni robią to, bo uważają, że nie warto wydawać dużo na rzeczy błahe, które kupić trzeba, ale które nie dają większej życiowej satysfakcji. Czasem jest to przejaw pewnej gry z rynkiem na zasadzie: kto kogo przechytrzy. Wiele osób przyznaje, że sprawia im to niekłamaną satysfakcję. Mamy więc dwa typy ludzi zachowujących się w ten sam sposób, to znaczy szukających tanich produktów. Ale ich motywacje są różne. Jedni zaciskają pasa, drudzy świadomie gospodarują wydatkami. I choć mogą konsumować te same dobra, ich nastawienie do pieniędzy, style zakupowe i związane z tym zadowolenie są zupełnie różne.
Trochę tak, choć nie do końca. Zestawmy ze sobą dwie grupy: z jednej strony Polaków mających najwyższe dochody, ale subiektywnie oceniających swoją sytuację finansową źle. Z drugiej zaś osoby zarabiające dużo mniej, ale uważające swoje położenie ekonomiczne za bardzo dobre. Z takiego zestawienia wychodzą nam rzeczy niezwykle ciekawe. Choćby to, że ci biedniejsi, lecz zadowoleni, mają nie tylko większą łatwość w wydawaniu pieniędzy, ale też skuteczniej oszczędzają. A ci obiektywnie bogaci, ale z jakichś subiektywnych przyczyn przekonani o tym, że im nie wystarcza, oszczędzają mniej, choć przecież liczą każdy grosz. Tak w praktyce wyglądają różnice pomiędzy gospodarnością a zaciskaniem pasa. I jeden z fascynujących psychologicznych wymiarów nastawienia Polaków – i w ogóle ludzi – do wydawania pieniędzy.
Prócz subiektywnego przekonania o zasobności portfela kluczowe znaczenie odgrywają wartości, np. to, jaki jest w nas poziom materializmu, czyli jak ważna jest rola pieniędzy w naszym życiu i jak mocno przez ich pryzmat postrzegamy siebie i innych. Nasze badania pokazują, że zbyt wysoki poziom materializmu to prosta droga do wielkich frustracji.
Może i jest dobra jako źródło motywacji do aktywności ekonomicznej. Ale jednocześnie to droga bardzo niebezpieczna. Jeśli powiążemy ilość posiadanych dóbr z poczuciem własnej wartości, znajdziemy się w tarapatach. Wtedy im więcej mamy pieniędzy, tym lepiej się czujemy. Ale i odwrotnie. Im pieniędzy mniej, tym gorzej się czujemy, i to nawet jeśli dla kogoś patrzącego z zewnątrz ciągle jesteśmy zamożni. Zazwyczaj idzie to w parze z ocenianiem innych przez pryzmat pieniędzy. Jeżeli ktoś ma ich dużo, jest wartościowy, jeżeli mało – automatycznie traci w naszych oczach. Albo z przekonaniem, że pieniądze są w stanie rozwiązać wszystkie nasze problemy. A w konsekwencji zarówno wszystkie swoje sukcesy, jak i porażki, tłumaczymy zasobnością portfela, myśląc np., że nasze małżeństwo byłoby szczęśliwsze, gdybyśmy mieli więcej pieniędzy, większy dom czy częściej wyjeżdżali na wakacje.
Badania pokazują, że w każdym społeczeństwie jest pewna grupa ludzi kierujących się silnymi materialistycznymi wartościami. Niezależnie od tego, jaką podgrupę badamy: czy są to kobiety, czy mężczyźni, czy osoby starsze, czy młodsze. Zawsze wychodzi mniej więcej podobnie: ok. 1/5 każdej z tych populacji.
Nie możemy zapominać, że w życiu występują czynniki, które hamują osunięcie się w materializm. Z naszych badań wynika, że to bardzo często rodzina. Jest w Polsce całkiem spora grupa osób, dla których rodzina jest naprawdę ważna. To ludzie, którzy mając ofertę pracy lepiej płatnej, ale wymagającej większego zaangażowania czasowego, najpewniej ją odrzucą. Jest jeszcze jedna grupa z ciekawym podejściem do pieniędzy i spraw materialnych. Nazwałam ją spełnioną elitą. To w Polsce ok. 17 proc. społeczeństwa. Dla tych ludzi pieniądze są ważne, ważniejsze niż dla osób „rodzinnych”, ale nie jako cel sam w sobie, tylko jako środek do osiągnięcia tego celu. Oni chcą mieć pieniądze, lubią je i dobrze wiedzą, na co chcieliby je wydać. To edukacja, rozwój, przyjemności, podróże. Są hedonistyczni. A jednocześnie stanowią idealny typ z punktu widzenia gospodarki. Z jednej strony potrafią wydawać, z drugiej zaś brać sprawy w swoje ręce, oszczędzać i zarządzać swoją płynnością finansową. Jak biorą kredyt – i to na duże kwoty – najpewniej go spłacą. Tu różnią się od klasycznych materialistów, którzy często pożyczają zbyt ryzykownie i przeszacowują swoje możliwości.
Zacznijmy od pierwszego szczebla zarządzania finansami, czyli konta bankowego. Statystyki pokazują, że Polacy pod tym względem odstają od reszty Europy. W skali UE na jednego mieszkańca przypada średnio 1,26 rachunku bankowego, u nas – 0,93. Z innych badań wynika, że ok. 20 proc. dorosłych Polaków wciąż funkcjonuje bez konta. A nawet jeśli je mają, to kolejna duża grupa wyciąga pieniądze z bankomatu raz w miesiącu i dalej posługuje się wyłącznie gotówką.
Po pierwsze infrastruktura. W wielu miejscach – np. na bazarach – gdzie wielu z nas robi zakupy, handel opiera się ciągle na gotówce. Ale jeśli zbadamy to głębiej, widać inne interesujące wyjaśnienia. Wielu Polaków odczuwa wręcz fizyczną miłość do pieniądza. W ramach naszego badania przeprowadziliśmy wywiady z takimi osobami. Dla tych, którzy posługują się pieniądzem wirtualnym, może to brzmieć absurdalnie, ale pojawiały się takie odpowiedzi, jak: „lubię patrzeć na pieniądze, dotykać ich i je głaskać”, „gdy odkładam banknoty na specjalną kupkę, łatwiej mi się oszczędza”. Prawdopodobnie wielu ludziom fizyczny kontakt z pieniędzmi ułatwia zarządzanie i planowanie domowego budżetu. Jest też inny problem natury praktycznej. Zalety płynące z posiadania konta dostrzega się wtedy, kiedy korzysta się z bankowości internetowej. Wtedy widać, że można przelewać środki bez wychodzenia z domu. Jeśli ktoś nie korzysta z sieci, może uznać, że całe to konto jest niepotrzebnym zawracaniem głowy, bo przecież jakoś dotąd bez niego w miarę sensownie funkcjonował. To dowodzi, że w Polsce cywilizacyjna zmiana pieniądza fizycznego w wirtualny wciąż się nie dokonała – przynajmniej w mentalności wielu Polaków. Ale to nieuchronnie nastąpi. Tak jak kiedyś zaakceptowaliśmy wymianę pieniądza wybitego w kruszcu na papier, który sam w sobie ma wartość jedynie umowną.
Do niedawna ekonomiczne podejście do sprawy tłumaczyło, że oszczędności to nadwyżka, która nam zostaje. A więc tym, którzy mają więcej pieniędzy, zostaje więcej. Nasze analizy burzą ten obraz. Oczywiście jeśli weźmiemy pod uwagę liczby bezwzględne, bogatsi mają odłożone więcej niż biedniejsi. Ale już gdyby przeanalizować samą tylko skłonność do oszczędzania, wynik jest inny. Przekonanie, że warto tworzyć nadwyżki finansowe, w dużo większym stopniu zależy od oceny własnej sytuacji materialnej. I dlatego są studenci czy emeryci, którzy uważają, że im wystarcza, więc odkładają na czarną godzinę. I są również ludzie zarabiający krocie, a mimo to tonący w długach. Ważnym czynnikiem jest też zadowolenie z życia. Bo tak się składa, że im kto bardziej zadowolony, tym ma więcej oszczędności.
Słuszna uwaga. Było wiele badań, które miały określić, co jest w takim wypadku przyczyną, a co skutkiem. Robiono je na studentach amerykańskich. Najpierw poddawano ich testom w college’u, a potem dziesięć lat później, gdy już weszli na rynek pracy. Ci, którzy już na studiach byli bardziej optymistycznie nastawieni do życia, mieli potem lepszą sytuację materialną. Nie widzę powodów, dla których ten w sumie dość łatwy do intuicyjnego uchwycenia mechanizm nie miałby działać również w Polsce.
Zwykło się zakładać, że jak ktoś weźmie kredyt, to musi być nim przygnieciony i zdołowany. A ja w naszych badaniach podzieliłam ludzi na tych, którzy mają kredyt, i tych, którzy kredytu nie mają, a jednocześnie mają lub nie mają oszczędności. I wie pan, którzy z nich są najbardziej zadowoleni?
Najlepsza, dająca największe poczucie bezpieczeństwa strategia to mieć kredyt, ale jednocześnie coś sobie na boku oszczędzać. Bo to zazwyczaj przejaw tego, że osoba umie zarządzać finansami. A wtedy jest ekonomicznie bardziej spełniona. Bardziej nawet od osoby, która wprawdzie nie ma kredytu, ale nie ma też żadnych oszczędności. Zadłużenie nie musi być wcale synonimem tego, co się potocznie nazywa życiem na kredyt. Nie musi oznaczać, że komuś nie starcza do pierwszego. Przeciwnie. To może być wynik świadomej strategii finansowej i wysokiej umiejętności zarządzania pieniędzmi. Być może to dlatego Polak z kredytem i oszczędnościami jest dokładnie tak samo zadowolony z życia jak Polak bez kredytu i z oszczędnościami. Tak jakby dla osoby zaradnej finansowo ten kredyt nie miał w ogóle większego znaczenia.
Generalnie inwestujemy mało. Stosunkowo niewielu z nas ma subkonta oszczędnościowe. Raczej trzymamy pieniądze na rachunkach bieżących, nawet jeśli jest to kilkadziesiąt tysięcy złotych. A konto oszczędnościowe to już przecież rodzaj inwestycji.
W różnych badaniach pojawiają się różne wyniki. Ale z reguły oscylują one wokół jednej trzeciej dorosłej populacji. Najwięcej, bo 41 proc. z tych, którzy oszczędzają, odkłada na czarną godzinę, a nie na coś konkretnego. Na drugim miejscu jest oszczędzanie na rodzinę i dzieci, czyli też na cele dość abstrakcyjne. To wydaje mi się typowo polskie, uwarunkowane historią zachowanie. Pozostałość po czasach, kiedy pomaganie dzieciom trwało bardzo długo, bo realny socjalizm nie dawał młodym na starcie zbyt wielu szans. Dlatego wśród osób powyżej 55. roku życia dominuje przekonanie: będę dawać rodzinie. Nawet jak córka i syn zarabiają dziesięć razy tyle, co oni sami. Z tego powodu wśród najstarszych Polaków tylko 20 proc. faktycznie myśli o zaspokajaniu własnych potrzeb albo o tym, by emerytura była czasem dla nich, a nie końcem życia. Pierwszy hedonistyczny powód pojawia się dopiero na miejscu trzecim i jest nim odkładanie na podróże bądź wyjazdy. Tak robi ok. 14 proc. oszczędzających.
To łączy się z tym, jak Polacy wyobrażają sobie emeryturę. Większość, nawet osoby powyżej 55. roku życia, nie myśli o tym wcale, dominuje podejście, że „jakoś to będzie”. Albo nawet gdy myślą, że będzie źle, to nie robią zbyt wiele, aby to zmienić. Tymczasem wszystkie badania pokazują ciekawą prawidłowość: odkładanie na emeryturę najlepiej wychodzi tym, którzy mają bardzo konkretną wizję tego, co będą robili po zakończeniu pracy. I to zazwyczaj wizję aktywną.
Dokładnie. Ludzie, którzy myślą, że na emeryturze będą podróżowali albo pięknie urządzą działkę, oszczędzają dużo skuteczniej. Z badań wynika jeszcze coś innego. Osoby, które mają aktywną i hedonistyczną wizję swojej emerytury, są najbardziej zadowolone z życia. I to niezależnie od tego, jakimi faktycznie środkami finansowymi dysponują. Przekłada się to też na długość życia zawodowego. Ci, którzy mają dużo pomysłów na ciekawe spędzenie emerytury, najczęściej chcą po osiągnięciu odpowiedniego wieku pozostać w jakiejś formie aktywni zawodowo. Z kolei najkrócej chcą pracować ci, którzy na pytanie „co robisz w wolnym czasie”, najczęściej odpowiadają „nic”. To dowód, że aktywność wspiera aktywność, a bierność rodzi jeszcze większą bierność.
Zanim odpowiem na pytanie, zobaczmy, jak postrzegają różne formy inwestowania. Najwięcej – prawie 50 proc. z nas – uważa, że najlepszą inwestycją są nieruchomości. To też pozostałość po czasach sprzed 1989 r., gdy jak się już złapało mieszkanie, trzeba było je trzymać i go nie puszczać. Potem był przełom, który przyniósł niesamowity wzrost cen mieszkań, wtedy posiadanie lokum było złotym interesem przynoszącym krociowe przebicie. To przekonanie, że mieszkanie jest najlepszym sposobem inwestowania, wciąż w Polsce dominuje, mimo że nieruchomości nie są już tak zyskowną lokatą. Dopiero dalej na liście sposobów inwestowania pieniędzy pojawia się bank, czyli lokata albo konto oszczędnościowe.
Na czwartym miejscu. Zaraz po bankowym koncie bieżącym.
Obligacje jeszcze tak, sięga po nie jakieś 16 proc. inwestujących. Ale ludzi, którzy w ogóle wiedzą o bardziej skomplikowanych instrumentach inwestowania, jest niewielu. Oczywiście inwestowanie układa się różnie, w zależności od tego, do jakiego segmentu społeczeństwa należy oszczędzający.
Weźmy nieruchomości. Są postrzegane jako najlepszy sposób inwestowania wśród najbogatszej i najbardziej zadowolonej ze swojego statusu materialnego grupy spełnionych. I to pewnie nie dziwi. Ale jednocześnie kupno mieszkania jest postrzegane jako najlepsza inwestycja przez osoby biedne i słabo obchodzące się z finansami. W tej grupie, którą na potrzeby badania nazwałam nieubankowionymi sceptykami, mit własnego kąta jest bardzo silny.
Większość twierdzi, że należy się ubezpieczać, tyle że deklaracja nijak się ma do rzeczywistych działań. De facto ubezpiecza się niewielu. Tak jakby podstawowa robota edukacyjna dotycząca sensu ubezpieczeń została już wykonana i teraz potrzeba się skupić na namówieniu ludzi, by faktycznie wykupili odpowiednią polisę. Z tym jest spory problem natury psychologicznej. Dla wielu osób pieniądze wydane na ubezpieczenie są stracone, jeśli nic się nie stanie. Paradoksalnie niektórzy cieszą się nawet, jak wydarzy się coś złego, bo przynajmniej zainwestowane pieniądze nie poszły na marne. To też pewnie pozostałość po realnym socjalizmie. Wtedy jak była powódź, to zawsze jakoś państwo, rodzina czy sąsiedzi pomogli. Teraz już tak nie jest. Ale wielu Polaków tej zmiany jeszcze nie uchwyciło.
Ale wystarczyło sformułować pytanie konkretniej. „Marek zarabia 4000 zł, a Piotr 2000 zł. Jaką kwotę powinien zapłacić każdy z nich?”. I już wynik był odwrotny: 57 proc. Polaków uznało, że Marek powinien płacić 400 zł, a Piotr 200 zł. A tylko 26 proc. uważało, że obciążenia podatkowe powinny wyglądać: Marek 600 zł, a Piotr 200 zł. Czyli w praktyce większość poparła podatek liniowy.
Moja teoria jest taka, że określenia takie jak „podatek progresywny” i „podatek liniowy” są hasłami, które niewiele nam mówią. Skoro partia, z którą sympatyzują, chce podatków progresywnych, to i oni takich chcą. I dlatego dopiero zadaliśmy pytanie konkretne, mogli zrozumieć, co się za tymi hasłami kryje.
Z tych badań wynika, że tak.
Okazuje się, że większość Polaków jest za podatkiem liniowym. To jeden z bardziej intrygujących wyników moich badań
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama