Między rządem a RPP od kilku tygodni trwa poważne napięcie. Premier i minister finansów chcą szybkiej obniżki stóp, ale rada się nie spieszy. Po raz pierwszy przeciwko niej postawili się nawet ekonomiści.
Dotychczas kiedy rząd recenzował działania Rady Polityki Pieniężnej, w jej obronie murem stawali ekonomiści. Zarzucali politykom, że próbują ugrać coś dla siebie kosztem niezależnego banku centralnego, i jednoznacznie potępiali takie zakusy. Tym razem jest inaczej. W roli złych występują członkowie rady, która przez ostatnie dziesięć miesięcy solidnie pracowała na to, by mieć jak najmniej adwokatów w sporze o stopy procentowe.
DGP
– RPP obecnej kadencji jest chyba najbardziej upartyjniona ze wszystkich, jakie do tej pory mieliśmy. I wyraźnie pokazała, że niezależność nie gwarantuje niestety optymalnej polityki pieniężnej – mówi Dariusz Winek, główny ekonomista Banku BGŻ.
– Niespójność wewnętrzna – tak chyba określiłbym to, co dziś dzieje się w RPP. A z tego bierze się mała przejrzystość podejmowanych decyzji – dodaje Grzegorz Maliszewski z Banku Millennium.
To tylko dwa głosy z rynku, ale krytyka rady jest powszechna. Ostatnia medialna kampania rządu, który z jednej strony krytykuje RPP, a z drugiej próbuje wywierać na nią presję, pada na podatny grunt.

Czym zawiniła RPP

Główny zarzut stawiany radzie przez rynek i przez rząd dotyczy zbyt późno rozpoczętego cyklu obniżek stóp procentowych. Do pierwszej obniżki doszło dopiero w listopadzie ubiegłego roku, gdy było już jasne, że polska gospodarka ostro hamuje i że to nie wysoka inflacja jest jej głównym problemem.
Tak naprawdę jednak wszystko zaczęło się w maju, gdy lekceważąc pierwsze sygnały świadczące o spowolnieniu gospodarczym, RPP zdecydowała o podwyżce stóp. W porównaniu z polityką prowadzoną przez inne banki centralne w Europie był to ruch co najmniej ekstrawagancki. Główny nurt dzisiejszej światowej polityki pieniężnej to utrzymywanie historycznie niskiego kosztu pieniądza, by pobudzić gospodarkę balansującą na granicy recesji.
Majowa decyzja RPP była wyraźnie pod prąd tej tendencji i wprawiła w zdumienie większość rynkowych analityków. Członkowie rady nie tylko zignorowali prognozy rynku pokazujące coraz większe ryzyko spowolnienia, ale nawet projekcję inflacji i PKB przygotowaną przez Instytut Ekonomiczny NBP (IE). Dokument opublikowany w marcu pokazywał wyraźnie, że nawet bez zmian stóp podwyższona dynamika wzrostu cen utrzyma się do końca roku – a potem zacznie się obniżać. W 2014 r. wskaźnik inflacji miał spaść poniżej 2,5 proc. – czyli celu inflacyjnego NBP.

Co się wydarzyło

Majowa decyzja okazała się pułapką dla RPP. Choć sygnały o spowolnieniu gospodarczym były coraz wyraźniejsze (rynek pracy, płace, produkcja przemysłowa), a oczekiwania inflacyjne zaczęły spadać, rada konsekwentnie przez kilka miesięcy nie dokonywała obniżek. Dlaczego? Zapewne z powodów wizerunkowych – nie wypadało zaraz po śmiałej decyzji o wzroście kosztu pieniądza dokonywać jego zmniejszenia. To by sugerowało, że RPP jest nieprzewidywalna i pochopnie podejmuje decyzje. Polityka pieniężna była więc stosunkowo restrykcyjna, choć już w lipcu do rąk członków rady trafiła nowa projekcja inflacji IE. Pokazywała ona, że inflacja będzie się mieściła w przedziale dopuszczalnych odchyleń od celu inflacyjnego (1,5–3,5 proc.) już pod koniec 2012 r. W lipcu na posiedzeniu rady pojawiły się pierwsze wnioski o obniżkę stóp – żaden z nich nie przeszedł. Podobnie było we wrześniu. W październiku RPP utrzymała stopy na podwyższonym poziomie, choć dane z gospodarki były już naprawdę złe: wynikało z nich, że produkcja przemysłowa właściwie przestała rosnąć, a inflacja już spadała – do 3,8 proc. z 4 proc. miesiąc wcześniej. W październiku zwolennikom obniżek stóp zabrakło jednak jednego głosu, by ją przeforsować.
– Efekt jest taki, że rada jest spóźniona o jakieś 50 pkt bazowych w obniżkach stóp. Tak naprawdę teraz powinniśmy już kończyć cykl obniżek, bo i prognozy wskazują, że najgorsze miesiące w gospodarce dopiero przed nami. Krok wstecz, jaki rada zrobiła w maju, wszystko opóźnił – mówi Grzegorz Maliszewski. Dariusz Winek dodaje, że wyższe stopy mogły spowodować wzrost kosztów kredytu, co przełożyło się na wyhamowanie popytu. Jego zdaniem to, że kredyt był drogi, mogło być jedną z przyczyn spadku wartości kredytów konsumpcyjnych w 2012 r. Co z kolei mogło być jednym z powodów spadku konsumpcji.
– Spowolnienie w Polsce przybrało na sile w czasie, gdy Europa i USA zaczęły stopniowo wychodzić z dołka. Reakcja u nas jest niewspółmierna do tego, co dzieje się za granicą, co oznacza, że jest to skutek jakiejś nierównowagi na rynku krajowym. I można to interpretować jako sygnał o konieczności szybkiego zmniejszania kosztu pozyskania pieniądza – mówi ekonomista BGŻ.

Dać gołębiom przewagę

O ile jeszcze w ciągu 2012 r. przedstawiciele rządu ostrożnie komentowali poczynania rady, o tyle z początkiem tego roku zmienili taktykę. Ministerstwo Finansów policzyło nawet, ile jego zdaniem powinna dziś wynosić główna stopa procentowa – 2,75 proc., a nie obecne 4 proc. A radę otwarcie krytykuje nie tylko szef resortu, lecz także premier.
Skąd ta zmiana? Przede wszystkim dobrze jest się dzielić odpowiedzialnością, zwłaszcza gdy w gospodarce nie dzieje się najlepiej. O tym mogliśmy się przekonać w ubiegłym tygodniu po lekturze danych GUS pokazujących wyhamowanie wzrostu gospodarczego do 0,8–1 proc. pod koniec roku. A poza tym łatwiej uzasadnić wybór nowego członka RPP, który raczej będzie głosował za obniżkami stóp. W styczniu pisaliśmy, że w Sądzie Okręgowym w Poznaniu już w lutym może zapaść wyrok w apelacji w sprawie karnej, jaką Janowi Winieckiemu wytoczył jeszcze prezes NBP Sławomir Skrzypek. Poszło o felieton z 2007 r., w którym prof. Winiecki podawał w wątpliwość kompetencje Sławomira Skrzypka do kierowania NBP. Po śmierci prezesa Skrzypka oskarżenie podtrzymała wdowa po nim.



Jeśli prof. Winiecki zostanie skazany, nie będzie mógł zasiadać w radzie, bo tak stanowi ustawa o NBP. To by oznaczało, że Senat (to on wybrał Winieckiego na członka RPP) będzie musiał najpierw go odwołać, a następnie zgodnie z ustawą o NBP w ciągu trzech miesięcy uzupełnić wakat. A w izbie wyższej PO ma ponad połowę głosów i jak sugerują przedstawiciele rządu, nowy członek RPP nie będzie jastrzębiem. To może wystarczyć, by zmienić układ sił w RPP. Ale to rozwiązanie doraźne.

Rotacja kadencji to też jakiś pomysł

Wśród scenariuszy rozważanych w koalicyjnych gabinetach jest kilka pomysłów na rozwiązania bardziej strukturalne. Pierwszy: zwiększenie liczby członków obecnej RPP. Nikt oczywiście oficjalnie takiej propozycji nie zgłasza, zdając sobie sprawę z jej siły rażenia. Nawet próba jego realizacji oznaczałaby już nie spór, ale wojnę rządu z bankiem centralnym. Teoretycznie jest to możliwe – konstytucja wskazuje jedynie, że Sejm, Senat i prezydent wybierają członków RPP na sześcioletnie kadencje w równej liczbie. Żeby dokooptować nowych, wystarczyłoby zmienić ustawę o NBP, która precyzuje, ile osób zasiada w radzie.
– Nie widzę powodów do takich działań, ale gdyby takie zmiany były przeprowadzane, to trzeba by to zrobić na tyle elegancko, by było to zgodne z zasadami legislacji i konstytucją – mówi konstytucjonalista prof. Piotr Winczorek. Elegancja, o której mówi profesor, oznacza, że zmian nie można przeprowadzić szybko i nie mogą zostać odebrane jako nakierowane na osiągnięcie doraźnych celów rządu. Wówczas mógłby je uchylić Trybunał Konstytucyjny jako sprzeczne z zasadą niezależności banku centralnego. Zresztą jedną taką próbę już podjęto, gdy prezesem NBP był Leszek Balcerowicz, a na czele resortu finansów stał Grzegorz Kołodko. Wówczas pomysł koalicyjnego PSL, by liczbę członków zwiększyć z 10 do 15, otrzymał negatywne recenzje konstytucjonalistów, którzy potraktowali projekt jako oręż rządu w bieżącej politycznej walce.
Inny scenariusz to rotacyjność składu rady. Dziś członkowie RPP wybierani są niemal w tym samym czasie, podczas gdy w Trybunale Konstytucyjnym kadencje sędziów na siebie nachodzą. Wymiana np. jednej trzeciej składu co 2 lata mogłaby gwarantować, że rada jako całość będzie działała w bardziej spójny sposób. Jednak by wprowadzić rotacyjność, trzeba by zmienić konstytucję, bo kolejnym sześciu członkom RPP należałoby skrócić kadencję odpowiednio do dwóch i czterech lat.
Możliwy jest jednak inny wariant. Polegałby na zwiększeniu składu RPP o kolejnych trzech lub sześciu członków, wybieranych, jak chce ustawa zasadnicza, przez Senat, Sejm i prezydenta, i takie zaprogramowanie ich kadencji, by rotacyjność stała się faktem. Zaczynaliby np. od roku 2014, czyli dwa lata przed tym, zanim kończy się kadencja obecnych członków RPP. Kadencja poszczególnych członków rady nadal byłaby sześcioletnia – ale rozpoczynałaby się i kończyła w innym czasie. Przez to rotacyjność stałaby się faktem bez potrzeby zmiany konstytucji.
A po co to wszystko? Wymiana choćby jednej trzeciej składu co dwa lata mogłaby gwarantować, że RPP jako całość będzie działała płynnie, nie będzie zaburzeń związanych z wdrażaniem się nowych członków. Przede wszystkim jednak trudniej byłoby ją oskarżać o stronniczość w decyzjach.
OPINIA

Będę bronił RPP

Dariusz Filar, członek Rady Gospodarczej przy premierze, były członek Rady Polityki Pieniężnej

Czy Rada Polityki Pieniężnej szkodzi gospodarce?

Od dłuższego czasu konsekwentnie bronię RPP, w tym tak powszechnie krytykowanej decyzji z maja ubiegłego roku o podwyżce stóp procentowych. Wielu komentatorów już chyba zapomniało, jak szybko wówczas rosły oczekiwania inflacyjne. Rada w tamtych warunkach musiała dać sygnał, że pilnuje inflacji. Widać, że podwyżka o 25 pkt bazowych odegrała swoją rolę, bo oczekiwania inflacyjne spadły. A gdy to nastąpiło, zrobiło się miejsce, by zmienić kierunek polityki pieniężnej i zacząć stopy obniżać – co się przecież dzieje.

Jednak wtedy RPP sprawiała wrażenie, że zamiast, zgodnie z kanonem, analizować wpływ swoich decyzji na przyszłą inflację, wystraszyła się bieżących danych o dużym wzroście cen i dlatego podwyższyła stopy. A dziś je obniża pod wpływem bieżących danych wskazujących na spowolnienie gospodarcze.

Nie zgadzam się. Podwyżka w maju była efektem oczekiwań inflacyjnych, co wskazywało na ryzyko wzrostu inflacji w przyszłości. A obecne obniżki mogą wynikać z ostatniej projekcji inflacji, która zakładała spadek dynamiki wzrostu cen w 2014 r. To dało przestrzeń do obniżek. Oczywiście bieżące dane z gospodarki są rozczarowujące i RPP działa pod ich silną presją. Uważam, że nie powinna jej teraz ulegać i trzeba poczekać na kolejną projekcję inflacji, która zostanie opublikowana w marcu. Gdybym dziś zasiadał w RPP, to na obecnym posiedzeniu głosowałbym przeciw obniżce stóp. Jeden miesiąc w polityce pieniężnej to nie jest dużo. A kolejne decyzje podejmowałbym w zależności od tego, co pokaże marcowa projekcja.

Oprócz słabych danych presję na radę wywiera też rząd. Słusznie?

To się nie dzieje po raz pierwszy. Interesy rządu i RPP z zasady są rozbieżne. Rząd odpowiada za to, by gospodarka jak najszybciej się rozwijała. A zadaniem rady jest ją stabilizować. Nie przejmowałbym się tym sporem. Najważniejsze, by rada potrafiła w tych warunkach zachować swoją niezależność.

Minister finansów uważa, że skoro on obniżył deficyt, co mogło mieć negatywny wpływ na gospodarkę, to rada powinna teraz szybciej obniżać stopy, by ją pobudzić. Ma rację?

Deficyt w pewnym stopniu został obniżony. Ale nastąpiło to dzięki doraźnym działaniom, problemy strukturalne nie zostały rozwiązane.