Oboje z żoną jeździmy samochodami. Żona nigdy nie miała wypadku, a ja miałem ostatni ponad 10 lat temu, nie licząc drobnej stłuczki. Jeździmy ostrożnie, w terenie zabudowanym wolno, poza nim szybko.
Do tej pory trafiał nam się jeden mandat na kilka lat. W tym roku dostaliśmy już cztery mandaty, bo fotoradary zrobiły nam zdjęcia za przekroczenie prędkości. Skoro od lat nie zmieniamy naszego bezwypadkowego stylu jazdy i nagle dostajemy dużo mandatów, to znaczy, że państwo się zmienia. Warto się nad tym chwilę zastanowić.
W latach 60. w USA pojawiło się wiele regulacji zmuszających producentów do instalowania pasów bezpieczeństwa i innych urządzeń zwiększających bezpieczeństwo kierowców w samochodach. Celem tych regulacji było zmniejszenie liczby śmiertelnych wypadków drogowych. Dekadę później Sam Peltzman z Uniwersytetu w Chicago zbadał, jak się zmieniła liczba śmiertelnych wypadków drogowych po wprowadzeniu obowiązku zapinania pasów. Otóż okazało się, że liczba zgonów wśród kierowców spadła, a liczba zgonów wśród pieszych wzrosła; w sumie liczba zgonów pozostała niezmieniona.
Zatem poniesiono pewne koszty na wyprodukowanie i zainstalowanie pasów bezpieczeństwa, a korzyści nie było żadnych, chyba że rząd ceni sobie życie kierowcy bardziej niż życie pieszego. Można też na to spojrzeć następująco – rząd poprzez decyzję o obowiązku zapinania pasów postanowił zabić trochę pieszych. Szokujące, prawda? Dlaczego tak się stało? Wyjaśnia to Steven Landsburg w swojej słynnej książce „The Armchair Economist”. Zwiększenie bezpieczeństwa kierowcy poprzez instalację pasów i innych urządzeń sprawia, że ten faktycznie czuje się bezpieczniej i jeździ szybciej, więc powoduje więcej wypadków, w których ginie więcej pieszych, a mniej kierowców, bo są lepiej zabezpieczeni.
W końcu zauważono tę prawidłowość, również w Europie. Reakcje były różnorodne. W krajach bogatych i mądrze rządzonych zaczęto budować autostrady, żeby kierowcy, którzy jadą szybko w swoich bezpiecznych samochodach, omijali pieszych z daleka. W krajach źle rządzonych nie zbudowano autostrad, przez co kierowcy musieli jeździć przez wsie i miasteczka, więc zaczęto masowo stawiać radary. A nawet kiedy już zbudowano autostradę, to jedną, źle skomunikowaną z innymi drogami, na której stoi się godzinami w korku, żeby na nią wjechać, czego doświadczyli moi znajomi wybierający się nad morze.

Minister finansów dostanie miliard z mandatów, ale zginą setki ludzi

Jechali z Warszawy pod Ustkę A1 tyle samo czasu co ja opłotkami i jeszcze musieli zapłacić za autostradę. Mamy zatem wielkie, bardzo drogie, superbezpieczne samochody, które na liczniku mają ponad 200 km/h, i mamy Polskę zastawioną radarami i ograniczeniami prędkości do 40 km/h, bo tak jest w każdej wsi i w każym mieście, przez które przejeżdżałem na środkowym Pomorzu. A pewnie niedługo będzie tak w całej Polsce, bo właśnie kupiono 300 nowych radarów i 30 nowych tajnych radiowozów z kamerami. A nowych autostrad raczej już nie będzie. Więc w sumie Polak musi kupować coraz droższe samochody, żeby jeździć coraz wolniej. To ma sens, prawda?
Oczywiście można powiedzieć, że życie ludzkie jest bezcenne. Jeżeli ceną za uratowanie życia jednego dziecka, które nie zostało dzięki temu zabite przez szybko jadący samochód w jakiejś wiosce, jest to, że 20 milionów ludzi jeździ wolniej, to można postawić wniosek, że było warto. Ale skoro mamy jeździć wolno, to chciałbym być pewien, że dane potwierdzają, iż po wprowadzeniu fotoradarów i ograniczenia prędkości do 40 km/h mamy mniej wypadków. Tylko trzeba to zrobić poprawnie, czyli policzyć wszystkie wypadki w danym województwie i w całym kraju, a nie tylko liczbę wypadków w miejscu postawienia radaru. Dlaczego? Ponieważ jeżeli kierowca jedzie z Warszawy nad morze i zawsze zajmowało mu to 7 godzin spokojnej jazdy bez wypadków i nagle napotyka na swojej drodze liczne ograniczenia prędkości do 40 km/h, to poza miasteczkami będzie jechał szybciej, żeby nadrobić stracony czas. I wtedy rośnie ryzyko wypadku w innych miejscach.
Spójrzmy na dane. W 2011 roku było 39,4 tys. wypadków, w których zginęło około 4200 osób, czyli o 11 proc. więcej niż w 2010 roku i to pomimo oddania do użytku rekordowej liczby dróg ekspresowych i odcinków autostrad. Trzeba jednak pamiętać, że taka liczba zabitych na drogach była za komuny, potem pod koniec lat 90. zabijaliśmy ponad 7000 osób rocznie. Zatem obecny wynik, 4200 osób, to znacząca poprawa.
Należy jednak dokładnie zbadać, czy ten spadek z 7000 do 4000 wynika z większego natężenia ruchu, bo miasta stoją w korkach, więc nie ma wypadków śmiertelnych, czy z tego, że mamy coraz wyższe mandaty i więcej fotoradarów. Wzrost liczby wypadków śmiertelnych w 2011 roku też powinien dać do myślenia, być może nadmierne ograniczenie prędkości i zbyt dużo fotoradarów powodują więcej wypadków w innych miejscach. Bo jeżeli tak jest, to będziemy mieli sytuację, w której minister finansów zbierze upragniony miliard z mandatów, ale państwo zabije w ten sposób kilka setek Polaków, których i tak szybko ubywa z powodów demograficznych.