Znów mamy huśtawkę nastrojów. Jednego dnia rynek z niezadowoleniem przyjmuje wciąż pozbawione konkretów zapewnienia prezesa Europejskiego Banku Centralnego, choć zadeklarował on jednoznacznie możliwość skupowania papierów rządowych na rynku pierwotnym.
Drugiego zaś – po deklaracji premiera Hiszpanii, iż rozważyłby przyjęcie takiej pomocy ze strony EBC – na giełdach euforia. Nie dziwię się przeciętnemu zjadaczowi chleba, który nic nie rozumie z takiego emocjonalnego zachowania rynku. Wygląda ono przecież na zupełnie pozbawione logiki.
Ostatnie tygodnie to dobra passa Polski. Rentowności (czyli oprocentowanie) naszych obligacji notują rekordowo niskie poziomy, niedawno polski rząd sprzedał dziesięcioletnie obligacje oprocentowane na poziomie 4,7 proc. To mało w porównaniu z takimi krajami jak Włochy czy Hiszpania, które płacą odpowiednio 6 i 7 proc. za pożyczanie na rynku pieniędzy. To też niewiele ponad poziom bieżącej inflacji w naszym kraju. Kupując obligacje, inwestorzy biorą pod uwagę inflację za kilka lat – taka pewność przy bądź co bądź dość dużej dynamice cen świadczy o wysokim poziomie optymizmu. Skutkiem tego są rekordowe jak na sytuację światową poziomy złotego wobec euro, niewidziane od sierpnia 2011 r. – już w pobliżu 4 zł za wspólną walutę. Pytanie, czy to przejściowa moda, czy też trwały trend. Chciałbym, żeby to ostatnie, ale doświadczenie pokazuje, że raczej to pierwsze. A moda pewnego dnia przemija.
Uwielbiam komentarze zarządzających z londyńskiego City, którzy jednym tchem wymieniają dzisiaj zalety polskiej gospodarki: relatywnie niski dług, wzrost gospodarczy, silny popyt wewnętrzny, stabilny i odpowiedzialny rząd. Ale ci sami zarządzający jutro, zamykając pozycje na złotym, jednym tchem uzasadnią, dlaczego to robią: spowalniający wzrost, trudność z utrzymaniem zaplanowanego deficytu, wciąż duży portfel kredytów frankowych, rosnące zaangażowanie inwestorów zagranicznych w polski dług. Teza zostanie dobrana w zależności od sytuacji rynkowej. Jak się będzie waliło euro, oberwie również złoty. Trzeba uważać na takie mody i nie popadać w hurraoptymizm, są one bowiem przemijające. Tak jak przemijające są reakcje na kolejne deklaracje – lub ich brak – ze strony EBC.
Jedna prawda zawsze się natomiast sprawdza: rynek finansowy lubi płynność, prawie zawsze będzie pozytywnie reagował w krótkim okresie, jeśli jeden lub drugi sypnie dodatkową kasą. Ale inna fundamentalna zasada (tym razem ekonomii) mówi, że nigdy jeszcze polityka monetarna sama z siebie nie stworzyła wzrostu gospodarczego. Właściwa polityka pieniężna może wzrost gospodarczy wspierać, niewłaściwa hamować, ale sama w sobie wzrostu nie wytworzy. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę prezes EBC Mario Draghi, apelując do rządów o realizację zaplanowanych reform, od czego uzależnia wsparcie płynnościowe.
Polityka pieniężna może wspierać lub hamować wzrost, ale go nie wytworzy
Ale tak to zwykle bywa, nikt już nie zwraca uwagi na ten stały fragment gry, większości polityków i graczy rynkowych zależy na tym, aby jak najszybciej, tu i teraz, popłynął strumień pieniędzy. I prawdopodobnie niedługo popłynie – szef EBC potrzebuje trochę czasu, by uzgodnić ze swoimi niemieckimi kolegami zasady, na których zapowiedziane działania będą podejmowane. A nawet jeśli z nimi się nie dogada, to i tak nie zostawi Hiszpanii, a przede wszystkim Włoch w sytuacji odcięcia od płynności finansowej. Tyle tylko że te działania nie rozwiążą zasadniczych problemów wzrostu. Zapewne jednak większość klasy politycznej ogłosi koniec kryzysu, jak tylko EBC zacznie na większą skalę skupować hiszpańskie i włoskie długi. Do czasu...
Do czasu, kiedy znów nie pogorszą się wskaźniki gospodarcze albo nie okaże się, że rynek wciąż nie wierzy w integralność strefy euro i zaliczy Francję do grona krajów, które muszą być finansowane przez EBC. Wtedy znów czeka nas powtórka z obecnej dyskusji, z ryzykiem, że stawka będzie znacznie poważniejsza – sens istnienia wspólnej waluty. Problemy Francji staną się automatycznie problemami Niemiec, ze wszystkimi konsekwencjami, włącznie z utratą części wiarygodności i ze wzrostem rentowności niemieckiego długu, który wciąż jeszcze ma opinię jednego z najbezpieczniejszych na świecie.
W takim wariancie nawet Berlin mógłby optować za rozpadem strefy euro, za dużo by go bowiem podtrzymywanie tego bytu kosztowało. Niestety, w miarę jak pokonujemy kolejne etapy wyścigu z czasem o istnienie wspólnego pieniądza, gra staje się coraz mniej bezpieczna i coraz bardziej kosztowna. Do znudzenia należy powtarzać, że poszczególne kraje z recesji muszą się wyciągnąć same. A że jest to możliwe, pokazują przykłady nie tylko krajów bałtyckich, lecz także Irlandii i – już niedługo, jak sądzę – Wielkiej Brytanii. Kraje te wyznają fundamentalną zasadę, której ciężko dopatrzeć się na południu Europy – trzeba pomóc sobie samemu, nie licząc na innych.