Zależności między polską a hiszpańską gospodarką są znacznie większe, niż mogłoby się wydawać
Ostatni tydzień przyniósł serię bardzo złych informacji. Znów pojawiły się katastroficzne komentarze, inni nie mogli się powstrzymać od słów „a nie mówiłem”. Ta seria złych informacji to przede wszystkim niewypłacalność Sycylii i Walencji, a następnie wzrost rentowności dziesięcioletnich obligacji hiszpańskich do poziomu 7,75 proc.
Ostatni tydzień przyniósł serię bardzo złych informacji. Znów pojawiły się katastroficzne komentarze, inni nie mogli się powstrzymać od słów „a nie mówiłem”. Ta seria złych informacji to przede wszystkim niewypłacalność Sycylii i Walencji, a następnie wzrost rentowności dziesięcioletnich obligacji hiszpańskich do poziomu 7,75 proc.
Hiszpania na dniach będzie niewypłacalna i zostanie zmuszona do poproszenia o znacznie większą niż dotychczas pomoc, prawdopodobnie w kwocie rzędu 300 – 400 mld euro, aby na bieżąco finansować podstawowe zadania państwa.
Już teraz oczy wszystkich zwrócone są w stronę Włoch, gdzie spadające notowania premiera Montiego niedługo staną się poważnym problemem gospodarczym. Mario Monti wprowadził serię niezbędnych niepopularnych reform, jednak pół roku po przejęciu władzy przez rząd fachowców rynki znów żądają za włoskie obligacje tyle samo, co w końcówce rządów Berlusconiego. Stąd też zadawane we Włoszech pytanie, po co był Monti, po co ten pot i łzy, jeśli wyszło to samo co za poprzedniego premiera.
Jak wielokrotnie pisałem, kryzys ma charakter bardziej polityczny niż gospodarczy. Bo to od determinacji polityków zależy, czy uda się wejść na ścieżkę wzrostu. Problem Włoch polega na tym, że nie odbyły się tam wybory parlamentarne, które wyłoniłyby proreformatorską większość. Przy spadających notowaniach rządu coraz trudniej będzie bowiem cokolwiek sensownego przeprowadzić w parlamencie, a rynek za coraz bardziej prawdopodobny uznaje wariant, w którym Włosi, podobnie jak teraz Hiszpanie, tracą płynność. Na wyniki dotychczasowych działań Montiego trzeba by poczekać co najmniej rok.
Same wybory nie wystarczą, ważne są tempo i głębokość reform. Hiszpański rząd wprowadza w końcu właściwe zmiany, ale czyni to z prawie półrocznym opóźnieniem. Rynek już nie wierzy, aby reformy te w krótkim okresie dały szanse na wzrost. Nikt nie spodziewa się, że w perspektywie najbliższych dwóch lat w Hiszpanii pojawi się zielone światło. Gospodarka wpada w coraz głębszą recesję, wciąż nie widać końca kolejnych złych długów banków, nie wspominając o problemach hiszpańskich regionów, których autonomia fiskalna sięga prawie 40 proc. finansów publicznych. Zarówno banki, jak i władze lokalne przez lata całe jechały na tym samym wózku, jakim był boom na rynku nieruchomości. Teraz, gdy rynek ten znajduje się stale w trendzie spadkowym, jedni i drudzy notują coraz większe straty. Trudno się spodziewać, aby w krótkim okresie tendencja ta uległa zmianie. Tym razem jednak, w przeciwieństwie do Grecji czy Portugalii, finansowa skala problemu robi wrażenie.
Wyrazem powagi sytuacji były zeszłotygodniowe wypowiedzi najpierw członka zarządu Europejskiego Banku Centralnego, a następnie samego prezesa, sugerujące dość jednoznacznie, że EBC wszelkimi sposobami będzie bronił wspólnej waluty. Szef austriackiego banku centralnego i jednocześnie wiceprezes EBC zasugerował, aby udzielić licencji bankowej funduszowi ESM, co zostało odebrane jako jednoznaczny sygnał, w jaki sposób zgodnie z prawem można by finansować zadłużone kraje, korzystając z mechanizmów, które obecnie znajdują się wyłącznie w domenie EBC. Prezes Draghi poszedł dalej, mówiąc wprost, że zrobi wszystko, aby ratować wspólną walutę. Rynek patrzy wyłącznie na krótkoterminową płynność, a tę w nieograniczonych ilościach może dostarczyć tylko EBC. To jednak nie odpowiada na podstawowe pytanie o perspektywy wzrostu w Europie. Tego dylematu EBC na pewno nie rozwiąże. Klucz do odpowiedzi mają politycy, jest nim również ich determinacja w realizacji trudnych reform podażowych.
W Polsce można odnieść wrażenie, że Euro 2012 przesłoniło wielu decydentom szerszą perspektywę. Niedawne wypowiedzi niektórych naszych polityków brzmiały tak, jakby dopiero teraz uwierzyli, że gospodarka naprawdę zwalnia. Trochę zamieszania w statystyce przyniósł wyjątkowo ciepły ostatni kwartał zeszłego roku. Dodatkowo gospodarka była sztucznie napędzana przez wydatki infrastrukturalne, które teraz istotnie przyhamowały. Stąd m.in. problemy branży budowlanej, gdzie szacuje się, że za dwa lata potrzebna będzie jedna trzecia obecnego potencjału. Co jednak najważniejsze dla rządzących, zwalniająca konsumpcja i słaby wzrost inwestycji biją mocno po dochodach budżetowych, czego chyba nie wszyscy się spodziewali.
Kolejny rok będzie prawdopodobnie gorszy od obecnego, dlatego niezbędna będzie korekta budżetu na 2013 r. Polska powinna bardziej zaangażować się w ratowanie europejskiego projektu, bo nasza chata nie jest z kraja. Zależności pomiędzy hiszpańską a polską gospodarką są znacznie większe, niż mogłoby się wydawać. Szczególnie poprzez kanał handlowy za pośrednictwem Niemiec. A te w zeszłym tygodniu po raz pierwszy ujrzały perspektywę obniżenia ratingu. W Polsce w ramach wariantów awaryjnych nie wystarczy skupić się na podwyżkach podatków i obcinaniu inwestycji. Musimy wrócić również do przeglądu wydatków i przyspieszyć prywatyzację. Afera z Elewarrem powinna tu pomóc.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama