Choć problemy budżetowe Europy są teraz w centrum zainteresowania, wkrótce się to zmieni. Wielkimi krokami zbliża się fiscal cliff, który przypomni światu, że to USA mają większe trudności ze zrównoważeniem budżetu.

Wstępem do tego, co będzie wkrótce się działo, były wydarzenia z lipca zeszłego roku. W Kongresie trwała wtedy zażarta dyskusja nad ograniczeniem amerykańskiego zadłużenia.

Zakończyła się przejściowym kompromisem, po którym nastąpiła historyczna decyzja o obniżeniu oceny wiarygodności kredytowej Stanów Zjednoczonych przez agencję S&P. Wszystkie problemy, których rozwiązywanie wtedy odwleczono, wrócą pod koniec bieżącego roku. Złowieszczy „fiscal cliff” to splot różnego rodzaju decyzji politycznych, które wchodzą w życie 1 stycznia 2013 roku. Co się na nie składa i jakie mogłyby być skutki dla rynków finansowych, gdyby zapisany w prawie scenariusz został zrealizowany?

Kontrrewolucja podatkowa
Na fiscal cliff, czyli gwałtowne zacieśnienie polityki fiskalnej, składają trzy elementy. Po pierwsze, wraz z końcem roku wygasnąć mają cięcia podatkowe wprowadzone w 2001 roku przez prezydenta Busha. Oznaczać to będzie podwyżkę podatków PIT wzdłuż całej skali, w tym wzrost stawki dla najbiedniejszych z 10% do 15% oraz dla najbogatszych z 35% do 39,6%. Do tego wzrosną podatki od dywidend i zysków kapitałowych. Łącznie oznacza to wzrost wpływów do budżetu o około 280 miliardów dolarów, czyli 1,8% amerykańskiego PKB.

Po drugie, wygasnąć mają tymczasowe ulgi podatkowe wprowadzone na czas kryzysu. Składają się na nie: obniżka podatku od wynagrodzeń oraz dodatkowe zasiłki dla bezrobotnych — razem 165 miliardów dolarów, czyli 1,1% PKB. Po trzecie, elementem lipcowego kompromisu było zapisanie w prawie automatycznych cięć budżetowych zmierzających do obniżenia deficytu o 1,2 biliona dolarów w ciągu dziesięciu lat. Oznacza to redukcję wydatków o 100 miliardów dolarów (0,6% PKB) już w przyszłym roku.

W rezultacie nowy rok przyniesie spadek deficytu budżetowego z ponad 8% obecnie do poniżej 4% (kończą się także wydatki związane z pakietem stymulacyjnym oraz okupacją Iraku i Afganistanu). Skala oszczędności, gdyby nie zmieniać obowiązującego prawa, byłaby wyższa niż w jakimkolwiek kraju południa Europy. Ekonomiści prognozują, że w wyniku fiscal cliff PKB byłby niższy o 3,3%. Oznacza to, że Stany Zjednoczone, rozwijające się od końca kryzysu finansowego średnio w tempie 2,5%, czekałaby recesja, która — ze względu na rozmiary największej gospodarki świata — przełożyłaby się na poważne spowolnienie gospodarcze w Europie i w Azji. Amerykańska waluta początkowo pewnie znacznie by się umocniła ze względu na wyprzedaż ryzykownych aktywów i wzrost zainteresowania amerykańskimi papierami skarbowymi. Doszłoby też do osłabienia złotego i wyprzedaży akcji na giełdach, także na GPW.

Oszczędności = recesja?
Nie jest łatwo dokładnie ocenić wpływ tak znacznego ograniczenia polityki fiskalnej. Historia powojenna USA dostarcza tylko jednego przykładu, a wnioski z niego płynące zapewne niejednego ekonomistę by zaskoczyły. Mowa o drastycznym obcięciu wydatków publicznych w związku z zakończeniem przez Amerykę działań wojennych po kapitulacji Japonii w sierpniu 1945 roku. Jeszcze w 1944 roku wydatki publiczne stanowiły 44% Produktu Narodowego Brutto, by w 1948 roku spaść do zaledwie 8,9%, czyli o 35 punktów procentowych. Ekonomiści w tamtym czasie także obawiali się negatywnego wpływu redukcji wydatków budżetowych na gospodarkę. Późniejszy laureat Nagrody Nobla Paul Samuelson pisał w 1943 roku: „Gdyby wojna nagle się skończyła, (…) doszłoby do najdotkliwszego w historii wzrostu bezrobocia i spadku produkcji”. Jak było naprawdę?

Pobieżne spojrzenie na statystyki wskazuje, że przepowiednia była trafna. W 1946 roku doszło do najgłębszej recesji w historii — PKB spadł aż o 12% (w 2009 „jedynie” o 3,5%). Jednak dokładniejsze przyjrzenie się sprawie skłania do zupełnie odmiennych wniosków. Po pierwsze, realny spadek PKB był skutkiem drastycznego wzrostu inflacji w związku ze zniesieniem wojennej kontroli cen. Po drugie, stopa bezrobocia nie zachowała się w sposób typowy dla recesji. W okresie od września 1945 do grudnia 1948 wynosiła średnio 3,5%, w 1946 roku osiągając maksimum na poziomie zaledwie 3,9%. W tym czasie musiało więc znaleźć pracę 10,5 miliona zdemobilizowanych żołnierzy i 12 milionów cywilów zatrudnionych w wojsku lub w przemyśle zbrojeniowym.

Wzrost tak czy inaczej niższy
Przykład ten niewątpliwie pokazuje więc, że recesja wynikająca z ograniczenia wydatków rządowych nie jest koniecznością. Fiscal cliff jednak różni się od powojennej demobilizacji pod dwoma istotnymi względami. Przede wszystkim inny był charakter oszczędności — fiscal cliff to głównie wielka podwyżka podatków, po wojnie zaś drastycznie obniżono wydatki rządowe i zmniejszono obecność państwa w gospodarce. Inna sprawa, że koniec wojny był oczekiwany i wiadomo było mniej więcej, co po nim nastąpi. Planów budżetowych rządu federalnego zaś nikt nie zna, gdyż zależą od wyniku wyborów do Kongresu oraz przede wszystkim od wyborów prezydenckich. Nic więc dziwnego, że już teraz amerykańskie firmy czekają w zawieszeniu, nie wiedząc, w jakim otoczeniu przyjdzie im działać za pół roku.

Co do tego, jak będzie wyglądała sytuacja w 2013 roku, pierwszą wskazówkę dostaniemy w listopadzie. Jeśli Mittowi Romneyowi uda się pokonać Baracka Obamę, będzie szansa na większe ograniczenie wydatków i powstrzymanie podwyżki podatków. Nie ma jednak co się łudzić, że nawet w takim wariancie Amerykanie nie oddadzą rządowi więcej. Obciążenia fiskalne wzrosną, gdyż w górę idą wydatki na emerytury i opiekę medyczną, a tych nie będą skłonni istotnie ciąć nawet republikanie. Wzrost PKB w przyszłym roku będzie z tego powodu w USA jeszcze niższy niż obecnie, nie przekroczy raczej 2%.

Scenariuszem tylko nieco lepszym od spadnięcia z fiscal cliff byłoby odwleczenie kluczowych decyzji finansowych o kolejny rok lub dłużej. Ameryka straciłaby kolejne lata, podczas których dług publiczny, przekraczający już100% PKB, nadal by wzrastał, grożąc zachwianiem stabilności najważniejszej waluty świata i przedłużeniem się okresu niepokoju na rynkach. Na tym scenariuszu mogłoby zyskać euro, zwłaszcza gdyby Europa w ten czy inny sposób poradziła sobie z trapiącymi ją problemami.

Maciej Bitner