Ekspansja parabanków stanowi podwójny problem dla Komisji Nadzoru Finansowego. Z jednej strony nadzór jest oskarżany o to, że wskutek wydanych rekomendacji wepchnął sporą część społeczeństwa w ramiona firm, które od swoich usług naliczają wyjątkowo wysoki procent.
A ograniczenia nadzoru dotyczą najczęściej mniej zamożnych Polaków. Znacznie poważniejszy, ale i trudniejszy do rozwiązania jest drugi problem. Skala działalności niektórych parabanków obecnie jest już tak duża, że praktycznie wyklucza to, aby mogły one korzystać jedynie z podstawowych źródeł finansowania – czyli z funduszy właścicieli. Niektóre z nich muszą czerpać pieniądze z innych miejsc, w tym całkiem możliwe, że z banków czy z rynku finansowego. Jeśli firmy te rzeczywiście czerpią środki z rynku, to ich ewentualne bankructwo – w końcu działają w ryzykownym sektorze – może wpędzić w straty inne podmioty, w tym banki czy fundusze inwestycyjne.
Dla nadzoru oznacza to konieczność poszerzenia sfery swoich zainteresowań z nadzoru nad instytucjami finansowymi o obserwację całego rynku i reagowanie na widoczne tam kłopoty. Jeśli tego nie zrobi, w przyszłości może czekać nas powtórka z kryzysu z 2008 roku, kiedy to zachodnie banki powpadały w kłopoty nie dlatego, że udzielały ryzykownych pożyczek klientom indywidualnym, ale że miały obligacje i akcje innych firm, które załamanie na rynku nieruchomości w Stanach Zjednoczonych zwaliło z nóg. Oczywiście skala zawirowań będzie znacznie mniejsza, w końcu nasz rynek ma nadal niewielkie rozmiary, jednak wcale nie oznacza to, że będą one mniej bolesne.