Mam głupawy chód i chciałbym dostać rządowe stypendium, żeby go rozwinąć”, mówi pan Pudey do reprezentanta Ministerstwa Głupich Kroków – The Ministry of Silly Walks, którego gra John Cleese. Panowie nie doszli jednak do porozumienia, bo chód pana Pudeya nie był wystarczająco głupi. Cleese, żeby to udowodnić, wyświetlił mu film z arcydziełami idiotyzmów. Sam też jest w tym niezły, pochwalił się panu Pudeyowi, że jego chód stał się ostatnio wyjątkowo kretyński i dlatego coraz dłużej idzie do pracy.
Mam głupawy chód i chciałbym dostać rządowe stypendium, żeby go rozwinąć”, mówi pan Pudey do reprezentanta Ministerstwa Głupich Kroków – The Ministry of Silly Walks, którego gra John Cleese. Panowie nie doszli jednak do porozumienia, bo chód pana Pudeya nie był wystarczająco głupi. Cleese, żeby to udowodnić, wyświetlił mu film z arcydziełami idiotyzmów. Sam też jest w tym niezły, pochwalił się panu Pudeyowi, że jego chód stał się ostatnio wyjątkowo kretyński i dlatego coraz dłużej idzie do pracy.
Skecz o Ministerstwie Głupich Kroków z 14. odcinka Latającego Cyrku Monty Pythona powstał w 1970 roku, gdy Wielką Brytanią rządzili laburzyści, a premierem był Harold Wilson. UK nie miało się wtedy najlepiej, kraj popadł w kryzys finansowy, trzy lata wcześniej funt został zdewaluowany, w Irlandii Północnej wybuchł tlący się od dawna bunt. Pomysł Harolda Wilsona na uleczenie niepokojów polegał na zalewaniu gospodarki dotacjami, nad którymi miały czuwać powstające jak grzyby po deszczu rządowe instytucje. Te studnie bez dna pochłaniały gigantyczne pieniądze, a do tego były nienasycone, czego John Cleese nie omieszkał wytknąć władzy w swojej historyjce: jako reprezentant The Ministry of Silly Walks zarzuca rządowi, że resort dostaje za mało pieniędzy, a powinien mieć przecież budżet taki, jak obrona, opieka zdrowotna, edukacja, ubezpieczenia społeczne czy budownictwo.
Również dziś w Wielkiej Brytanii można znaleźć instytucje, których Monty Python na pewno by się nie powstydził, jak na przykład Komisja Wysokich Wynagrodzeń. Jednak rząd konserwatysty Davida Camerona na pewno nie idzie śladami Harolda Wilsona.
Satyra Monty Pythona uderza w każdą administrację, która wykazuje nadmierną pobudliwość w kwestiach gospodarczych. Nadaktywność polityków to zmora współczesnej Europy, niekończący się serial pomysłów, spotkań, szczytów i komisji może przynieść więcej nieszczęść niż pożytków.
Nerwowa aktywność establishmentu, zwłaszcza Francuzów i Niemców, częściowo jest uzasadniona, bo atmosfera na Starym Kontynencie już dawno nie była tak zła. Indeks nastrojów w gospodarce w strefie euro w grudniu 2011 r. był najsłabszy od ponad dwóch lat. Na sporych minusach znalazły się wszystkie najważniejsze indeksy: zaufania konsumentów, nastrojów w przemyśle, usługach, budownictwie. Europę ciągle straszy nierozwiązany problem Grecji i niepewna przyszłość gospodarek południa Europy. Do tego w tym roku, i to już w kwietniu i maju, odbędą się we Francji wybory prezydenckie, a w czerwcu – parlamentarne. Obcinanie pensji dobrze zarabiającym bankierom, nakładanie podatków na transakcje finansowe czy ratowanie rynku pracy strefy euro kosztem europejskich funduszy strukturalnych to coraz bardziej popularne hasła w Eurolandzie. Instrumenty polityki gospodarczej, które jeszcze kilka lat temu miały stymulować rozwój przemysłu, zwiększać jego konkurencyjność czy podnosić poziom technologiczny, coraz bardziej odrywają się od rzeczywistości.
Do tego stają się nie tyle śmieszne, co niebezpieczne. Naciski na Europejski Bank Centralny, by drukował puste pieniądze, to pomysł, który może przynieść jedynie krótkotrwałe korzyści, natomiast w dłuższej perspektywie nie tylko podważa niezależność banku centralnego, ale wprowadza do gospodarki elementy, które ją rozregulują. Co gorsza, do chóru dociskaczy EBC dołączają niespodziewanie polscy politycy. Dlaczego? Czy tylko po to, by później łatwiej im było zmusić do podobnych kroków NBP, bo skoro Europejski Bank Centralny uległ, dlaczego my nie mielibyśmy pójść w jego ślady? Leszek Balcerowicz ostrzega, że kolejnym elementem antykryzysowej krucjaty rządu może być całkowita likwidacja OFE.
Kiedy politycy ingerują w gospodarkę, robi się niebezpiecznie. W takiej sytuacji skutecznym strażnikiem zdrowych zasad mogą okazać się agencje ratingowe
Czy istnieje jakaś siła, by tę nadaktywność polityczną Europy powstrzymać? Całkiem możliwe, że tak, o czym ostatnio mógł przekonać się premier Węgier Viktor Orban. W ostatni piątek agencja ratingowa Fitch zdegradowała węgierski dług do poziomu śmieciowego. Wcześniej to samo zrobiły Standard & Poor’s i Moody’s. Według Fitch pogarsza się sytuacja finansowa Węgier, coraz gorsze są jego perspektywy wzrostu. Agencje ratingowe zareagowały też pewnie na konfrontacyjną politykę Orbana wobec Centralnego Banku Węgier i jego prezesa Andrasa Simora. Rząd od dawna krytykował bank centralny, a niedawno węgierski parlament przyjął prawo mogące ograniczać jego niezależność.
Pod koniec zeszłego tygodnia, kiedy Fitch opublikował swój raport, Budapeszt nieco spuścił z tonu. Orban po spotkaniu z Simorem oświadczył, że prezes może liczyć na jego wsparcie. Zapewnił, że zrobi wszystko, by wspierać bank centralny. Być może to tylko gra przed mającymi się dzisiaj odbyć negocjacjami Węgier z MFW w sprawie pomocy finansowej, ale tak czy tak to zmiana frontu o 180 stopni.
Agencje ratingowe na pewno nie są dla polityków wygodnym przeciwnikiem. Przy wielu swoich niedoskonałościach były w stanie nie tylko skrytykować Budapeszt, ale również pogrozić palcem Berlinowi i Paryżowi. Świat finansów nadal liczy się z ich ocenami, co muszą brać pod uwagę nawet najbardziej aktywni europejscy politycy.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama