Choć sposób wprowadzenia podatku od działalności wydobywczej woła o pomstę do nieba, a jego wysokość jest dyskusyjna, sama opłata jest słuszna
Polska nie ma żadnej spójnej polityki względem swoich obfitych bogactw naturalnych. A będzie jeszcze gorzej. Jej brak mogą zastąpić polityka rabunkowa i totalna improwizacja. Minister finansów Jacek Rostowski na razie działa jak kombinatorzy, którzy w pierwszym polskim powojennym filmie „Skarb” w amoku poszukują ukrytego w rozpadającej się kamienicy bogactwa.
Polska nie ma żadnej spójnej polityki względem swoich obfitych bogactw naturalnych. A będzie jeszcze gorzej. Jej brak mogą zastąpić polityka rabunkowa i totalna improwizacja. Minister finansów Jacek Rostowski na razie działa jak kombinatorzy, którzy w pierwszym polskim powojennym filmie „Skarb” w amoku poszukują ukrytego w rozpadającej się kamienicy bogactwa.
Kuje, wierci, to w ścianie, to pod podłogą, to w suficie. W filmie efekt był opłakany, wszystko się zawaliło. Co będzie tym razem?
W tej całej sprawie wiele rzeczy dziwi i oburza. Dlaczego dopiero teraz minister finansów wyniuchał tu potencjalne źródło życiodajnej gotówki? Przecież na całym świecie państwa pobierają od działalności wydobywczej wysokie podatki. W PRL wychodzono z założenia, że skoro wszelkiej maści kopalnie są państwowe, to nie ma sensu dodatkowo opodatkowywać samego siebie. I tak już zostało. Tymczasem hossa na surowcach trwa od wielu lat i gdyby wprowadzić podatek wcześniej, może nie trzeba byłoby w tak dużej skali podnosić teraz składki rentowej, tak mocno uderzającej w firmy.
Minister finansów forsuje nowy podatek od wydobycia z wielką gorliwością, jakby chciał nadrobić zmarnowane lata, gdy wielkie bogactwo leżało odłogiem (nie licząc inkasowanych co roku dywidend). Ignoruje więc krytykę nawet kolegów z rządu – wicepremiera Waldemara Pawlaka i ministra skarbu Mikołaja Budzanowskiego, którzy uważają, że proponowane obciążenia są zbyt wysokie. Podatek ma zacząć obowiązywać 1 marca i dawać budżetowi z grubsza 2 mld zł rocznie. Minister Rostowski okazał jedynie trochę łaski, modyfikując wzory do ustalenia stawek podatku, aby w większym stopniu uwzględniały koszty wydobycia miedzi.
Państwo postępuje nielogicznie. Wprowadza nowy podatek i jednocześnie zostawia sobie pakiet 32 proc. akcji KGHM. Kurs akcji na giełdzie spadł z około 170 do 120 zł, bo inwestorzy wliczyli podatek w cenę walorów spółki. Spadła więc wartość aktywów w posiadaniu państwa. A przecież mogło ono sprzedać akcje już kilka lat temu i mieć problem z głowy. Rząd za bardzo bał się jednak związkowców.
Kolejną wątpliwość budzi skupienie się ministra finansów na miedzi i srebrze. Oczywiście, prawie 12 mld zł zysku wydobywającego je KGHM w ubiegłym roku to zdecydowanie najlepszy rezultat w całej branży, ale mamy jeszcze kopalnie węgla kamiennego (3 mld zł czystego zysku), brunatnego, a nawet ropy i gazu. Zwłaszcza gaz łupkowy daje spore nadzieje na finansową bonanzę. Przyzwoitość nakazuje wprowadzenie takich opłat jednocześnie dla wszystkich. Spójrzmy na firmy, które będą wydawać miliardy na poszukiwanie i wydobycie gazu łupkowego (tylko jeden odwiert kosztuje nawet 20 mln dol). Nie wiedzą, co je czeka, a wykupiły koncesje. Dotyczy to także pospolitego ruszenia polskich firm, w tym energetycznych, zapędzonych do grzebania w ziemi przez resort skarbu.
Dyskusja, która przetoczyła się w ostatnich tygodniach przez media, skupiła się głównie na tym, czy podatek jest wysoki czy nie. I jakie szkody przyniesie KGHM. Jego władze straszą, że wydobycie w Polsce stanie się mało nieopłacalne. Grożą zamknięciem jednej z kopalń i huty, utratą pracy przez nawet 4,5 tys. osób. Trudno się temu dziwić. Wkrótce do akcji wejdą dziesiątki lobbystów. Rząd nie ma silnych kontrargumentów, bo podatek wyznaczył z palca. Nie zatrudnił np. niezależnego audytora, który wyliczyłby optymalny poziom, będący kompromisem między fiskalizmem a możliwościami rozwojowymi spółek wydobywczych.
Podatek Rostowskiego jest wysoki, na pewno wyższy niż w Chile. Tyle, że nikt nie powiedział, że powinien być bardzo niski. W końcu to z grubsza jedna szósta ubiegłorocznego zysku netto. W obfitującej w ropę Norwegii łączne obciążenia sięgają 70 proc. Powiedzmy sobie jasno: choć sposób jego wprowadzenia woła o pomstę do nieba, a wysokość jest dyskusyjna, sam podatek jest jak najbardziej słuszny. Do tej pory to my, obywatele, ponosiliśmy koszty dofinansowania nierentownych kopalń czy restrukturyzacji górnictwa. A na surowcach głównie korzystały gminy, na których terenie są kopalnie i pracownicy. Wystarczy wjechać do Kleszczowa czy Polkowic. Piękne drogi, domki z równo wystrzyżonymi trawnikami, opieka zdrowotna na najwyższym poziomie, darmowe wakacje za granicą. Nie dlatego, że lokalne władze wykazują się jakimiś wyjątkowymi umiejętnościami.
Pozostaje też mieć nadzieję, że obciążenie podatkiem kopalń zmusi je do większej efektywności zamiast wydawania horrendalnych kwot na podwyżki i różne przywileje. Może teraz związkowcy dostrzegą, że bogactwa naturalne to dobro wspólne.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama