Węgry startowały ze znacznie lepszej pozycji niż Polska, jednak dziś ich sytuacja jest gorsza
Przepis na Budapeszt nie należy do najtrudniejszych. Wlewamy dwie szklanki populizmu, dodajemy dwie duże chochle nacjonalizmu i kilka łyżek interwencjonizmu państwowego. Aby złamać smak, dorzucamy szczyptę rynkowego liberalizmu i wszystko to posypujemy nowoczesną oprawą medialną.
Przepis na Budapeszt nie należy do najtrudniejszych. Wlewamy dwie szklanki populizmu, dodajemy dwie duże chochle nacjonalizmu i kilka łyżek interwencjonizmu państwowego. Aby złamać smak, dorzucamy szczyptę rynkowego liberalizmu i wszystko to posypujemy nowoczesną oprawą medialną.
Żeby ten cały zestaw miał właściwe działanie, niezbędne jest szybkie doprowadzenie potrawy do wrzenia. Im dłużej będzie w stu stopniach, tym dłużej zachowa swój wyjątkowy smak.
Aby zrozumieć dzisiejsze problemy Węgier, trzeba cofnąć się o 20 lat. W czasie gdy Polska zmuszona jest przeprowadzać radykalne reformy, żeby odbić się od dna, węgierska gospodarka ma się znacznie lepiej i decyduje się na wariant reform gradualnych. Węgry mają mocny argument, wydaje się, że gulaszowy komunizm w porównaniu z siermiężnym polskim działał. Polska zaczyna swoją drogę do gospodarki rynkowej jako kraj znacznie uboższy, bardziej zamknięty, formalnie zbankrutowany, z brakiem jakichkolwiek perspektyw na inwestycje zagraniczne.
W relacji do średniej unijnej polski dochód na głowę mieszkańca według parytetu siły nabywczej wynosi około 40 proc., podczas gdy węgierski 50 proc. Na początku transformacji Polska ma problemy z przyciągnięciem inwestycji zagranicznych, one płyną na Węgry i do Czechosłowacji. W owym czasie Węgry mają wszelkie powody, aby wierzyć, że Budapeszt stanie się niedługo Wiedniem.
Sprawy potoczyły się jednak inaczej, dziś Polska i Węgry mają ten sam poziom PKB na głowę mieszkańca w relacji do średniej UE według siły nabywczej i wynosi on 62 procent. Co takiego się stało, że Węgry przez cały okres transformacji rozwijały się dwa razy wolniej niż Polska? Porównując Polskę i Czechy, widać, że dystans co prawda też maleje, ale nie w takim tempie jak wobec Węgier. Bliższa analiza daje dość jednoznaczną odpowiedź – winę za tak powolny rozwój gospodarczy ponoszą węgierscy politycy.
Dobry początek w latach 90. dzięki liberalizacji, głębokiej prywatyzacji i otwarciu na gospodarkę rynkową dał Węgrom miano lidera przemian. Jednak już po kilku latach zaczęły się pogłębiać nierównowagi, rósł deficyt na rachunku obrotów bieżących, wzrastał deficyt budżetowy i dług, a w konsekwencji zmniejszał się napływ inwestycji zagranicznych. Przed pogłębieniem się kryzysu uratował Węgry w 1995 roku Lajos Bokros, wprowadzając dewaluację forinta, ograniczając wzrost płac w sektorze publicznym, przyspieszając prywatyzację, ograniczając część świadczeń społecznych, wprowadzając opłaty za studia oraz część świadczeń medycznych i podwyższając wiek emerytalny. Działania te do popularnych nie należały, ale uchroniły Węgry przed zapaścią. Co ciekawe, zostały przeprowadzone w okresie rządów socjalistów.
W 1998 roku rząd konserwatysty Wiktora Orbana wycofał się z części reform. W początkowej fazie swoich rządów nie był jeszcze skrajnie populistyczny. Jednak w drugiej części kadencji starał się zdobyć popularność, zwiększając płace w sektorze publicznym o 50 procent, zwiększając wydatki publiczne (w tym na autostrady i stadiony), doprowadzając do olbrzymiego wzrostu deficytu budżetowego i długu. W konsekwencji działania te wymusiły podwyżki podatków i doprowadziły do utraty konkurencyjności węgierską gospodarkę. Do tego jeszcze w kampanii w 2002 roku zarówno konserwatyści Orbana, jak i socjaliści Medgyessyego przerzucali się obietnicami wyborczymi. Co gorsza socjaliści po wygraniu wyborów zaczęli wprowadzać je w życie (choćby takie jak słynne trzynaste i czternaste emerytury). Wtedy też nastąpił kolejny etap wzrostu relacji wydatków państwa do PKB i poziomu zadłużenia kraju. Efektem tego są jedne z najwyższych w Europie obciążenia pracy. Po słynnych protestach ulicznych, gdy socjalistyczny premier Gyurcsany przyznał się do tego, że okłamywał swoich rodaków, powrócił do władzy Wiktor Orban. Zamiast jednak reformować, nałożył podatki na banki, zagraniczne firmy telekomunikacyjne i handel, zamroził poziom kursu wymiany franka wobec forinta, zmuszając banki do poniesienia strat, znacjonalizował prywatne fundusze emerytalne. Wszystko to podlewał narodowym sosem, co przypada wciąż do gustu wielu mieszkańcom Węgier.
Efekt, średni wzrost gospodarczy w latach 1995 – 2010 na Węgrzech to wzrost gospodarczy na poziomie 0,6, podczas gdy w Polsce w tym samym okresie jest to 4,5. Węgry mają największy poziom długu do PKB w naszym regionie (80 proc.), z największym udziałem finansowania zewnętrznego (65 proc.), najwyższe stopy procentowe (6 proc.). Na Węgrzech co dziewiąty mieszkaniec ma kredyt we franku szwajcarskim. Premier jednak bagatelizował te problemy 18 miesięcy temu, wypraszając MFW z ofertą pomocy. Dziś nie ma wyboru, musi znów fundusz prosić o pomoc, szczególnie po tym jak agencja Moody’s zakwalifikowała dług Węgier jako śmieciowy.
Na Węgrzech większość działań uzasadnia się narodowym interesem. Silny wątek narodowy przejawia się nie tylko w niechęci do UE czy instytucji międzynarodowych, ale także do sąsiadów. Populizm narodowy jest niestety dobrze przyjmowany. Emocje polityczne w węgierskim społeczeństwie były tak wysokie, że na demonstracje na ulicach Budapesztu przychodziło po pół miliona osób. Ostatnie 20 lat na Węgrzech to przestroga dla innych państw regionu. Ważne, aby w Warszawie nie powtórzyć błędów Budapesztu.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama