Wygląda na to, że Grecy chcą popełnić zbiorowe finansowe samobójstwo. Kraj sparaliżował już któryś z rzędu strajk generalny przeciw planom oszczędnościowym rządu. A od ich powodzenia zależeć przecież może nie tyle bankructwo kraju, gdyż jest ono w zasadzie przesądzone, lecz to, na ile to bankructwo będzie dotkliwe dla samej Grecji. Czy zdoła się ona utrzymać w międzynarodowym obiegu finansowym, czy też będziemy mieli do czynienia z sytuacją, która wymknie się spod jakiejkolwiek kontroli – niewypłacalnością i groźnymi zjawiskami typowymi dla takich procesów, czyli na przykład drastyczną recesją.
Ale Grecy strajkują, co wydaje się absurdalne. Zamiast wziąć się do roboty, wolą słuchać związków zawodowych i urządzać zadymy. Do strajku dołączyły się nawet greckie wyspy, do tej pory protestom niechętne, gdyż dla tamtejszego biznesu oznaczały one realne straty.
Jest jednak coś, co pozwala przynajmniej w części zrozumieć ten grecki strajkowy absurd. To kłamstwo. Greckie społeczeństwo przez całe lata było oszukiwane przez rządzących od prawa do lewa. Europejski wymiar tego kłamstwa nabrzmiał, gdy tworzyła się strefa euro. Kraj błyskawicznie spełnił kryteria przyjęcia wspólnej waluty, jak się okazało – fałszując statystyki. Kłamstwa dotyczyły polityki wewnętrznej – rządzący zapewniali, że wszystko jest ok, są pieniądze. Więc ludzie, poszturchiwani przez związki zawodowe, wychodzili na ulice i uzyskiwali kolejne przywileje, w większości za pożyczoną kasę. Na puszczaniu oka był oparty słynny ze swej nieskuteczności grecki system podatkowy. Państwo zezwalało na to, by podatnicy albo bezczelnie kłamali, albo obchodzili system, jak chcieli. Stąd słynne o basenach w Atenach, od których prawie nikt nie płacił podatku, i o ich istnieniu fiskus dowiedział się dopiero dzięki zdjęciom satelitarnym. Albo tysiące nieukończonych, acz zamieszkanych domów, od których nie trzeba było odprowadzać pieniędzy do publicznej kasy. Jakoś to funkcjonowało i komu to przeszkadzało – na pewno nie rządzącym.
Teraz ten system wali się jak domek z kart. I szok tysięcy ludzi zatrudnionych w sektorze publicznym jest zrozumiały – przecież przez lata poszerzano im przywileje i wmawiano, że tak jest dobrze. I rzeczywiście żyło im się nieźle, tyle że za pieniądze, które Grecja pożyczała na całym świecie. Dzisiaj zafundowano im masowe zwolnienia, a w najlepszym razie kilkudziesięcioprocentowe redukcje pensji. To przecież świetny grunt dla populizmu, wmawiania tym ludziom, że istnieje inna, łagodniejsza droga dla Grecji. Tymczasem tej drogi nie ma.
Pytanie, kto wyjdzie zwycięsko z tej próby sił. Rząd Georgiosa Papandreu zostanie najprawdopodobniej zmieciony z powierzchni ziemi przy okazji najbliższych wyborów. Chyba że dokona cudu, to znaczy ocali kraj przed najbardziej dotkliwą wersją bankructwa i postawi gospodarkę na nogi. A tutaj musi między innymi dojść do rzeczy dla Greków niesłychanej: ograniczenia administracji publicznej i jej wpływów w gospodarce. Niedawno „The Wall Street Journal” zapytał jednego z potężniejszych greckich armatorów, dlaczego właśnie ta branża jest tak silna w jego kraju. Odpowiedź była prosta: „Bo do tego sektora nigdy nie dotykał się rząd”.