GKS Katowice ma zadebiutować na NewConnect w połowie lipca. Ale jak dotąd mariaż giełdy i futbolu w Europie nie przynosił spodziewanych zysków.
W połowie lipca GKS Katowice jako drugi polski klub piłkarski zadebiutuje na warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych. Jeśli Ślązakom się powiedzie, w ich ślady mogą pójść w przyszłości kolejni (mówi się choćby o warszawskiej Legii). Problem tylko w tym, że dotychczasowa historia mariażu giełdy i futbolu w Europie nie obfituje niestety w przykłady spektakularnych sukcesów. Wręcz przeciwnie.
Władze katowickiego klubu o wejściu na NewConnect (warszawską giełdę, na której notowane są rozpoczynające działalność spółki, zazwyczaj o mniejszej wartości niż te na głównym parkiecie) mówią już od jesieni. – Załatwianie wszystkich formalności zajęło nam wprawdzie więcej czasu, niż zakładaliśmy, ale w lipcu wreszcie ruszamy – mówi nam Andrzej Zowada, rzecznik popularnej Gieksy. Katowiczanie liczą na ściągnięcie z rynku ponad 10 mln zł. Pieniądze mają pójść na inwestycje: system szkolenia młodzieży i rozbudowę stadionu przy ulicy Bukowej, a w konsekwencji przynieść więcej pieniędzy z przyszłej sprzedaży zawodników i dodatkowych biletów. Celem jest odbudowa wielkiej Gieksy z przełomu lat 80. i 90., która wychowała takie legendy polskiej piłki, jak Jan Furtok, Adam Ledwoń czy Piotr Świerczewski, i choć nigdy nie zdobyła mistrzostwa Polski, regularnie reprezentowała nasz kraj w europejskich pucharach.

Obiecujące początki

Dziś GKS jest jednak ledwie cieniem tamtego zespołu. Jeszcze kilka lat temu drużyna była wręcz bankrutem i grała w IV lidze, do której została zdegradowana z powodu uwikłania w skandale korupcyjne. Od tamtej pory klub zmienił jednak strukturę właścicielską, znalazł sponsora i systematycznie pnie się w górę (obecnie jest w I lidze, czyli bezpośrednim zapleczu najwyższej polskiej klasy rozgrywkowej – ekstraklasy). A władze klubu wierzą, że dzięki pieniądzom z giełdy uda mu się szybko powrócić do gry z najlepszymi.
Katowiczanie nie będą piłkarskimi pionierami na NewConnect. Na ten sam giełdowy eksperyment zdecydował się pod koniec 2008 r. Ruch Chorzów. Niebiescy – jeden z najstarszych i najbardziej utytułowanych polskich klubów, 14-krotny mistrz Polski – szukali w ten sposób pieniędzy potrzebnych do powrotu do gry na najwyższym poziomie po kilku latach drugoligowej mizerii. – Kiedy tylko dowiedziałam się, że powstaje NewConnect, czyli nowy rynek Giełdy Papierów Wartościowych przeznaczony dla młodych, innowacyjnych przedsiębiorstw, pomyślałam, że debiut na tym parkiecie byłby idealnym rozwiązaniem dla Ruchu. Zawsze zależało mi na tym, aby Ruch Chorzów był spółką innowacyjną i transparentną. Byłby to klarowny sygnał dla naszych partnerów biznesowych: zobaczcie, jesteśmy firmą godną zaufania i nie mamy nic do ukrycia – tłumaczy w rozmowie z „DGP” powody ówczesnej decyzji prezes chorzowskiego klubu Katarzyna Sobstyl. Dwa i pół roku później akcjonariusze nie mają jednak zbyt wiele powodów do radości. Mimo początkowego zainteresowania (35-proc. wzrost kursu w dniu debiutu) akcje Niebieskich stopniowo zaczęły tracić na wartości. Dziś ich cena oscyluje w granicach 0,8 zł, choć przejściowo sięgała nawet 2 zł.
Giełdowe losy akcji Chorzowian nie są wyjątkiem na tle reszty Europy. Zaczęło się obiecująco. Zwłaszcza na Wyspach Brytyjskich, gdzie lawina emisji ruszyła po podpisaniu przez angielską federację piłkarską lukratywnego kontraktu na prawa do transmisji rozgrywek z kanałem BskyB, w wyniku którego kluby zyskały stałe i pokaźne źródło dochodów. Z punktu widzenia inwestorów piłkarskie marki stały się nagle potencjalnie niezwykle łakomym kąskiem, a klubowe władze z radością przyjęły możliwość pozyskania funduszy na nowe, jeszcze bardziej imponujące inwestycje. Boomowi sprzyjała dobra giełdowa koniunktura i niezachwiana wiara w rynek akcji trwająca przez całe lata 90.
Nic dziwnego, że na parkiecie chcieli być wtedy wszyscy: od gigantów takich jak Manchester United (zadebiutował w 1991 r.) czy Arsenal Londyn po ligowych średniaków. W sumie swoje akcje upubliczniła wówczas prawie cała dwudziestozespołowa Premier League. Powstały nawet wyspecjalizowane domy maklerskie zajmujące się tylko inwestycjami w piłkarskie akcje. Dziś niewiele zostało z ówczesnego entuzjazmu. Na giełdzie notowanych jest zaledwie kilka zespołów. W międzyczasie akcje takich drużyn jak Aston Villa Birmingham czy Leeds United zostały wykupione po kursie kilkakrotnie niższym od tego w momencie pierwszej emisji i wycofane z parkietu.



Były też inne efekty uboczne. Najwierniejsi kibice najbardziej utytułowanego brytyjskiego klubu Manchester United do dziś przeklinają dzień, w którym Czerwone Diabły pojawiły się na giełdzie. Emisja pozwoliła bowiem rodzinie amerykańskiego biznesmena Malcolma Glazera przejąć kontrolę nad klubem i wysysać z niego – zdaniem kibiców zbyt dużą – część zysków.
Rozczarowanie rynkiem piłkarskich akcji nie ogranicza się tylko do Wielkiej Brytanii. Borussia Dortmund – jak dotąd jedyna niemiecka drużyna notowana na parkiecie – startowała z udziałami wartymi 11 euro. Dziś można je kupić za niecałe 2,5 euro, a i tak jest dużo lepiej niż w latach 2009 – 2010, gdy ich wycena spadała poniżej 1 euro. Także akcje holenderskiego Ajaksu Amsterdam czy włoskiej AS Romy nie okazały się w dłuższym okresie zbyt bezpieczną inwestycją.
Skąd to rozczarowanie? – Kluby piłkarskie to nie są normalnie funkcjonujące przedsiębiorstwa, do których analityk mógłby zastosować standardowe narzędzia oceny kondycji finansowej i na tej zasadzie podjąć decyzję o inwestowaniu – uważają autorzy analizy poświęconej giełdowym losom klubów piłkarskich, która powstała w ubiegłym roku w Szkole Biznesu Uniwersytetu w Montpellier we Francji. Podstawowym problemem jest już sama natura piłkarskiego biznesu. Wprawdzie doroczne raporty firmy doradczej Deloitte (tzw. Football Money League) pokazują, że przychody ze sprzedaży praw telewizyjnych, biletów i gadżetów najważniejszych klubów Europy od lat idą w górę, jednak te pieniądze rzadko trafiają do akcjonariuszy w formie sowitej dywidendy od zysków wypracowanych przez przedsiębiorstwo. Są one zazwyczaj wydawane na nowych piłkarzy i ich niezwykle wysokie pensje. Te bowiem – według argumentacji klubowych zarządów – mają zapewnić sukces na murawie. Bez sukcesu nie będzie z kolei udziału w intratnych finansowo (transmisje telewizyjne) rozgrywkach Ligi Mistrzów. Odwrócą się też kibice. W konsekwencji manko w klubowej kasie jeszcze się powiększy.

Zwycięstwa na boisku to za mało

Co gorsza, nawet świetne wyniki na boisku nie zawsze przekładają się na dobre wyniki spółki, a co za tym idzie rosnący kurs akcji. – Jeszcze w połowie sezonu kupiłem udziały klubu Fenerbahce, licząc, że zdobędzie on mistrzostwo Turcji, za czym idą realne finansowe profity: awans do Ligi Mistrzów i nagrody od krajowej federacji piłkarskiej – żalił się niedawno tureckiej prasie jeden z prywatnych inwestorów. W międzyczasie stambulski klub rzeczywiście wygrał ligę, a jego akcje natychmiast spadły o mniej więcej 20 proc. W tym samym czasie papiery drugiego w tabeli Trabzonsporu... poszły w górę o 11 proc., wprawiając analityków w konsternację. Inwestorzy narzekają też na towarzyszącą piłce ogromną niepewność (możliwość kontuzji najlepszych graczy, błędy sędziowskie, decyzje trenerskie). – Na tym tle analiza długofalowej kondycji i perspektyw spółki z branży spożywczej czy meblowej wydaje się dużo łatwiejsza do przewidzenia – czytamy w raporcie Uniwersytetu z Montpellier.
Czasem rzecz jasna nawet na piłkarskich akcjach można zarobić. Jeśli ktoś postawił dwa lata temu na odrodzenie Borussi Dortmund i pozbył się tych papierów ostatniej wiosny, gdy Westfalczycy szli po nieoczekiwany tytuł mistrza Niemiec, jest na dużym plusie.
Na giełdowo-piłkarskich perypetiach najlepiej wychodzą zazwyczaj jednak tylko fani, bo ich klub dostaje nowe fundusze, za które kupuje lepszych piłkarzy. Akcjonariusze mają już jednak mniej powodów do radości. No chyba że sami są jednocześnie kibicami.