Tuszowanie faktycznej plajty Grecji przez Unię Europejską to nic nowego w ekonomicznych dziejach świata. Robią to zarówno dłużnicy, jak i wierzyciele, sięgając po sprawdzony zestaw sztuczek.
Nie ma się co oszukiwać. W praktyce Grecja już zbankrutowała, a prawda jest po prostu ukrywana. Z coraz większym zresztą trudem – taką diagnozę trwającego od ponad roku europejskiego kryzysu zadłużeniowego można usłyszeć już niemal na każdym kroku. Tuszowanie bankructw to nic nowego. Państwowe plajty ukrywają z różnych powodów zarówno dłużnicy, jak i wierzyciele. Obie strony łączy jedno: chcą zazwyczaj jak najdłużej podtrzymać nadzieję, że kłopoty są tylko przejściowe, a gdy przeminą, całość zobowiązań zostanie spłacona. Najczęściej jednak prawda i tak wychodzi na jaw.

Sposób 1: Sztuczki walutowe

Najstarszym i najprostszym trikiem pozwalającym wykaraskać się spod góry niespłacalnych długów są od wieków manipulacje walutowe. Nie rozwiązuje on wprawdzie problemu zadłużenia zagranicznego, bo państwom o reputacji notorycznego dłużnika nikt nie pożycza w ich własnym pieniądzu. Sztuczki monetarne pozwalają jednak przynajmniej odbezpieczyć bombę długu wewnętrznego (czyli udzielonego własnym instytucjom finansowym albo obywatelom). Ale ponieważ zazwyczaj oba typy długu idą ze sobą w parze, sprytna redukcja zobowiązań wewnętrznych pozwala poprawić ogólne statystyki zadłużenia, dzięki czemu w górę idzie rating kredytowy i można znów taniej pożyczać na międzynarodowych rynkach finansowych. Reszta świata zazwyczaj nawet nie dostrzega tej sztuczki, kwalifikując ją jako wewnętrzne trudności gospodarcze dłużnika.
Pomysł manipulacji walutowych jest niemal tak stary jak obrót pieniężny. Za jego pioniera uchodzi Dionizjos Starszy, tyran Syrakuz z IV wieku przed Chrystusem. Ten ambitny i wojowniczy wódz finansował swoje wyprawy wojenne głównie poprzez emisję papierów dłużynych, które (zupełnie dobrowolnie) kupowali jego poddani. Gdy jednak doszedł do punktu, w którym nie miał za co ich wykupić, pozbył się skrupułów i wydał dekret konfiskujący wszystkie monety w kraju. Opornym groziła kara śmierci. Następnie nakazał zmienić stempel na każdym skonfiskowanym pieniądzu. W ten sposób w jednej chwili z monety jednodrachmowej zrobiła się dwudrachmowa. Zwiększywszy siłę nabywczą, Dionizjos bez trudu wykupił wszystkie obligacje.
W jego ślady szli władcy średniowieczni. Za jednego z największych fałszerzy w historii uchodzi król Anglii Henryk VIII Tudor. Polityka gospodarcza wyraźnie mu nie szła. Notorycznie wydawał więcej, niż wynosiły przychody jego skarbu. Problemów zadłużeniowych nie rozwiązało nawet słynne zerwanie z Watykanem, które otworzyło drogę do konfiskaty dóbr kościelnych. Szybko okazało się bowiem, że upaństwowione majątki przestały przynosić zyski i stawały się obciążeniem królewskiego budżetu. Henryk w ostatnich latach życia sięgnął więc po psucie monety. Między 1542 a 1547 r. funt stracił aż 83 proc. zawartości srebra, co jest absolutnym rekordem tamtych czasów.
Psucie monety trwało w najlepsze jeszcze w wieku XIX. By ukryć dramatyczną sytuację budżetową, sięgały po nie Cesarstwo Austriackie (a potem Austro-Węgry), gdzie udział srebra w walucie spadł w ciągu 30 lat o 60 proc., a także carska Rosja i Turcja (spadek srebra o odpowiednio 56 i 83 proc.). Co znamienne, triki nie pomogły żadnemu z nich odbudować dawnej potęgi. Wszystkie trzy państwa fałszerze upadły w wyniku I wojny światowej.
Po upowszechnieniu papierowego pieniądza psucie monety zastąpiły inflacja i dewaluacja. Rządy zaczęły na potęgę drukować pieniądze i w ten sposób odsuwać od siebie widmo bankructwa. Na świecie nie ma właściwie kraju, który nie doświadczyłby fali wysokiej inflacji – nieuchronnego skutku takiej polityki. Wśród nich nawet bogate kraje Zachodu, takie jak Norwegia (gdzie inflacja w 1812 r. sięgnęła 150 proc.), Szwecja (36 proc. w 1912 r.) czy Kanada (prawie 30 proc. w 1917 r.). Nie mówiąc już o najbardziej spektakularnych przykładach hiperinflacji w historii: w Niemczech (22 mln proc. między 1914 a 1923 r.) oraz Brazylii i Argentynie (po 3 tys. proc. pod koniec lat 80.). – We wszystkich tych przypadkach chęć łatwego zredukowania i ukrycia długu wewnętrznego była głównym czynnikiem motywującym rządzących, by nie walczyć ze wzrostem cen zanadto ochoczo – mówi nam Carmen Reinhardt, ekonomistka z uniwersytetu w Maryland zajmująca się kwestią państwowych bankructw.

Sposób 2: wsparcie obywateli

Ukrywanie i redukowanie długu kosztem własnych obywateli przeprowadza się czasem z otwartą przyłbicą. Na początku 2010 r. rząd mocno zadłużonej Jamajki (120 proc. PKB, co jest spadkiem po bankowym bailoucie z końca lat 90.) ogłosił program tzw. wymiany długu. Polegał on na wydłużeniu zapadalności i obniżeniu premii rządowych obligacji, dotyczył jednak tylko i wyłącznie zadłużenia wewnętrznego. Akcji towarzyszył patriotyczny apel o wytrwałość skierowany do mieszkańców 3-milionowej wyspy. Plan poskutkował: 90 proc. posiadaczy długu zareagowało pozytywnie i zgodziło się poczekać dłużej na swoje pieniądze. To z kolei przekonało międzynarodowych kredytodawców, że jamajskie finanse się nie załamią, a naród jest zdolny do poświęceń. W efekcie Jamajka wróciła na rynki, gdzie może znów pożyczać na dużo korzystniejszy procent. Przynajmniej na pewien czas, bo mimo prolongaty dług wciąż wynosi grubo powyżej 100 proc. PKB.
Zdarzają się też przypadki skrajne, gdy rządzący (najczęściej dyktatorzy, którzy nie muszą się liczyć z presją społeczeństwa) tak bardzo obawiają się bankructwa i odcięcia od nowych kredytów, że narzucają obywatelom drakońską kurację. Komunistyczny władca Rumunii Nicolae Ceaucescu spłacił w ciągu kilku lat niemal cały dług zagraniczny sięgający 9 mld dol. (jedna dziesiąta ówczesnej gospodarki karpackiego kraju). Wiązało się to z regularnymi przerwami w dostawach prądu nie tylko dla ludności, ale również dla rumuńskiego przemysłu, co podcinało produkcję i wzrost gospodarczy. W tym wypadku rozsądniejsza była droga komunistycznej Polski, która już w 1981 r. ogłosiła, że nie jest w stanie spłacić wszystkich swoich zobowiązań z epoki Gierka i rozpoczęła trwającą aż do początków lat 90. restrukturyzację długu.

Sposób 3: Więcej kredytów

Kto wie, czy widmo państwowego bankructwa jeszcze bardziej od dłużnika nie przeraża wierzycieli. Zwłaszcza tych prywatnych, którzy mają bardzo ograniczone możliwości odzyskania pożyczonych pieniędzy. Państwowi kredytodawcy zawsze znajdowali się na uprzywilejowanej pozycji. Na początku XX w. Stany Zjednoczone nie wahały się zbrojnie najeżdżać małych pobliskich krajów, takich jak na przykład Republika Dominikany (1907 r.), którym zabrakło pieniędzy na spłacanie długu. Z kolei Francja w czasach Napoleona III zmontowała nawet międzynarodową koalicję wierzycieli Meksyku, którzy podbili kraj w latach 60. XIX w., instalując u władzy wiernego sobie Maksymiliana Habsburga. Plan zakończył się jednak kosztowną wojną domową i chaotycznym wycofaniem sił najeźdźców. Tzw. awantura meksykańska była najlepszym dowodem na to, że zbrojne dochodzenie wierzytelności kosztuje więcej niż suma, którą pragnie się odzyskać. Wcale nie bardziej skuteczna okazała się metoda zaspokojenia roszczeń poprzez zajmowanie zysków z majątku trwałego dłużnika. Gdy w 1889 r. rząd Peru (po raz czwarty od uzyskania niepodległości) odmówił spłaty 50 mln dol., zagraniczne banki wynegocjowały sobie prawo np. do czerpania zysków z kolei państwowych przez 66 lat, dwa miliony ton guano i możliwość operowania łodziami parowymi na jeziorze Titicaca. Okazało się bowiem, że położenie łapy na źródłach dochodu sprawiało, iż kraje szybko znów wpadały w kłopoty. Peru ogłosiło niewypłacalność kolejno w 1931, 1969, 1976, 1978, 1980 i 1984 r.
Nic dziwnego, że współcześnie i prywatnych, i państwowych wierzycieli łączy jedno: są gotowi zrobić wszystko, by dłużnik nie ogłosił bankructwa. Dlatego już od lat 70. XIX w. kredytodawcy łączą się w kluby i w ten sposób, z pozycji siły, negocjują warunki ratowania zagrożonego długu. Pierwszym takim klubem była londyńska Korporacja Zagranicznych Wierzycieli (CFB), której podstawową bronią stała się groźba odcięcia dłużnika od sprzedawania swoich papierów na największej wówczas na ziemi giełdzie londyńskiej. Dzięki takim naciskom CFB „wyperswadowało” spektakularne bankructwo Hiszpanii, Portugalii, Grecji, Turcji, Peru, Meksykowi, Brazylii i Argentynie. Nie udało im się tylko wyegzekwować długu od kilku środkowoamerykańskich krajów oraz stanów USA, dla których dostęp do londyńskiej giełdy nie miał tak kluczowego znaczenia. Dzięki działalności CFB suma straconych pieniędzy spadła na początku XX w. w porównaniu z 1870 r. z 300 mln do 30 mln funtów. Dzięki tym sukcesom CFB stało się pierwowzorem popularnych w latach 80. i 90. tzw. klubów londyńskich. Składały się one za każdym razem z kilku (najwyżej piętnastu) prywatnych wierzycieli (najczęściej banków). Ich zadaniem było wynegocjowanie z dłużnikiem porozumienia, do którego mogli (ale nie musieli) przystąpić wszyscy kredytorzy. To w tym gronie zapadała nieraz decyzja o dalszym kredytowaniu niewypłacalnego dłużnika. Trend był powszechny zwłaszcza w latach 70., gdy banki wierzyły, że pieniądze pożyczone krajom Ameryki Łacińskiej i Europy Środkowej (np. Polsce czasów Gierka) wkrótce zaczną przynosić owoce i tamtejsze gospodarki ruszą do przodu. Pieniądze płynęły więc nadal. Wiara załamała się dopiero w latach 80., gdy niewypłacalność ogłosiły Polska i większa część krajów latynoamerykańskich. Trudno oprzeć się wrażeniu, że podobną drogą podąża od ponad półtora roku Unia Europejska.



Sposób 4: Przemilczanie bankructwa

Model dobrowolnego zrzeszenia kredytodawców próbujących uniknąć najgorszego powrócił w czasie obecnego kryzysu. Na początku 2009 r., gdy pierwsze symptomy krachu finansowego zaczęły docierać do Europy, w Wiedniu zebrali się szefowie kilkunastu zachodnioeuropejskich banków (głównie austriackich) dominujących na rynku bankowym Europy Środkowej i Bałkanów. Ich obawy koncentrowały się na czterech krajach (Rumunii, Serbii, Łotwie i Węgrzech), których rządy zaczęły sygnalizować napiętą sytuację budżetową. Bankowi decydenci złożyli wówczas zapewnienie, że do czasu uspokojenia sytuacji nie będą sprzedawać papierów dłużnych zagrożonych krajów i jeśli pojawi się taka konieczność, dobrowolnie wydłużą termin ich zapadalności (tzw. procedura roll over). Nie chodziło im rzecz jasna o altruistyczne ratowanie rządu w Budapeszcie czy Bukareszcie. Banki obawiały się, że zawirowania mogą przerodzić się w klasyczny kryzys bankowy, którego bankrutujące państwa nie będą w stanie ugasić z powodu braku pieniędzy na ewentualne bailouty. A dla nikogo nie było tajemnicą, że taki wstrząs najbardziej uderzyłby w dominujące na tamtejszych rynkach spółki córki austriackich instytucji kredytowych. Tzw. inicjatywa wiedeńska przyczyniła się – zdaniem obserwatorów – do ustabilizowania sytuacji w regionie i pomogła podpiętym do kroplówki MFW Rumunii, Węgrom i Łotwie przetrwać najgorsze. Dlatego kilka dni temu niemiecki minister finansów Wolfgang Schaeuble zaproponował, by ten sam model został zastosowany przy przeprowadzaniu miękkiej restrukturyzacji greckiego zadłużenia. Czyli faktycznego bankructwa, tyle że inaczej nazwanego.

Sposób 5: Upadek, czyli sukces

Można również pójść w kierunku dokładnie przeciwnym i zamiast tuszować bankructwo, ogłosić, iż jest ono tak naprawdę... zwycięstwem bankruta. W grudniu 2008 r. prezydent Ekwadoru Rafael Correa zapowiedział, że jego rząd nie zamierza spłacać międzynarodowego zadłużenia, ponieważ jest to niemoralne. Correa, wykształcony w USA i Belgii ekonomista, miał w ręku wiele dobrych argumentów. Przypomniał, że prawie połowa liczącego ok. 10 mld dol. (jedna czwarta PKB) długu Quito to zobowiązania zaciągnięte przez kleptokratyczne reżimy wojskowe z lat 70., które zadłużały się nie w interesie swoich obywateli, tylko by wyprowadzać pieniądze na prywatne konta. Correa dodał, że jego kraj jest gotowy spotkać się w międzynarodowych sądach rozjemczych z wierzycielami, którzy nie zaakceptują takiej argumentacji. Tam jednak na pewno powoła się na historyczne precedensy z udziałem... Stanów Zjednoczonych. W końcu to Waszyngton po zwycięskiej wojnie roku 1898 z Hiszpanią, zajmując Kubę, odmówił spłacania długów karaibskiej wyspy wobec dawnej „niemoralnej” metropolii. Groźby Correi poskutkowały. W kwietniu 2009 r. rząd w Quito dumnie oznajmił, że wykupił ponad 90 proc. swoich obligacji po średniej cenie 35 centów do dolara, co znacząco poprawiło pozycję fiskalną Ekwadoru. Jak na razie nie wygląda też na to, by kontrowersyjne posunięcie prezydenta osłabiło ochotę zagranicznych inwestorów do robienia interesów z południowoamerykańskim krajem.
Scenariusz ekwadorski trudno jednak wyobrazić sobie w przypadku większej gospodarki. Rynki są bowiem bardzo pamiętliwe i nie zdarza się, by puszczały niezapłacony dług w zupełną niepamięć. Przekonały się o tym nawet władze ZSRR. W 1986 r. atomowe supermocarstwo, przed którym drżała połowa świata, musiało wykupić (po mocno obniżonej stawce) obligacje carskiej Rosji, których spłacania odmówił Lenin po zwycięskiej rewolucji bolszewickiej 1917 r. Dopiero wówczas Wielka Brytania (której banki straciły najwięcej) zgodziła się na to, by dopuścić do międzynarodowego obrotu pierwsze od siedmiu dekad międzynarodowe papiery dłużne radzieckiego rządu.
Często jednak bankructwa nie da się ukryć ani poprzez spektakularną dewaluację, ani semantyczne sztuczki z „reprofilowaniem”, „restrukturyzacją” czy „rolowaniem” długu. Wówczas rząd ogłasza po prostu, że wstrzymuje do odwołania spłatę swoich zobowiązań. Władze decydują się na ten krok, gdy wiedzą, że próba spłacania całego długu grozi natychmiastowym niekontrolowanym wybuchem społecznym. Tak było w przypadku najbardziej spektakularnych plajt ostatnich lat: w Argentynie (2002) i Rosji (1998). Jednak nawet wówczas subtelna gra na linii dłużnik – wierzyciel nie zostaje na dobre zerwana. I jedni, i drudzy próbują przekonać świat, że rozwiązanie było mniejszym złem. Rząd Argentyny w ramach negocjacji restrukturyzacji długu zaproponował wierzycielom haircut (czyli z angielskiego postrzyżyny) na poziomie 65 proc., co oznacza, że z każdego pożyczonego dolara mieli otrzymać ok. 35 centów. Spora część kredytorów (zwłaszcza prywatnych funduszy) uznała tę propozycję za drakońską i zapowiedziała dochodzenie swoich praw przed amerykańskim sądami. Wskórali niewiele i ostatecznie średni haircut po argentyńskimi krachu pozostał (według wyliczeń agencji Moody’s) na poziomie 65 – 70 proc. Zdarzają się też przypadki, że postrzyżyny sięgają 90 proc. (Boliwia w latach 80.), a czasem (jak w wypadku Dominikany w 2005 r.) 95 proc. zobowiązań.
Wierzyciel oczywiście traci, czasem nawet sporo. Nie do pozazdroszczenia jest też jednak sytuacja bankruta. Według raportu przygotowanego kilka lat temu przez Bank of England tylko jednemu na dziesięć kryzysów zadłużeniowych towarzyszy ostra recesja i krach systemu bankowo-pienieżnego. Trzeba pamiętać, że w czasie ostatniego kryzysu zadłużeniowego argentyński PKB w ciągu dwóch lat spadł o niewiarygodne 33 proc. Bezrobocie skoczyło do 25 proc. Odsetek osób żyjących poniżej granicy ubóstwa wzrósł z – i tak wysokich – 35 do 54 proc. społeczeństwa. Na ulicach pojawiły się zastępy tzw. cartoneros, czyli osób utrzymujących się ze zbierania i sprzedawania papieru do punktów skupu makulatury, a większość stacji telewizyjnych zaprzestała emisji drogich filmów i przeszła niemal wyłącznie na najtańsze w produkcji programy typu reality show.

Jak będzie tym razem

Którą z tych dróg pójdzie Grecja? Czy Unia Europejska działająca jednocześnie w interesie greckiego dłużnika, ale również jego zagranicznych wierzycieli (niemieckie i francuskie banki) zdoła ukryć prawdę o nieuchronności plajty Aten? Coraz więcej wskazuje na to, że nie. – Grecka gospodarka wpadła już w spiralę zadłużenia, z której nie ma ucieczki – uważa Max Otte, renomowany niemiecki ekonomista z uniwersytetu w Grazu. Podobnego zdania jest coraz więcej komentatorów, ekonomistów, a nawet polityków. Wśród najczęściej wymienianych argumentów na plan pierwszy wysuwa się to, że grecka gospodarka się kurczy. W pierwszym kwartale zanotowała 5,5-proc. spadek PKB. Jej wielkość jest dziś na podobnym poziomie co w 2005 r., podczas gdy inne kraje strefy euro odjechały o kilka – kilkanaście procent do przodu. W tej sytuacji, choć dług w liczbach bezwzględnych już nie rośnie, stale się powiększa w stosunku do produktu narodowego Hellady.
Co gorsza, tydzień temu agencja Standard & Poor’s obniżyła grecki rating do CCC, najgorszego poziomu ze wszystkich notowanych krajów. Poniżej jest już tylko kategoria D. Od angielskiego „default”, czyli bankructwo. W praktyce oznacza to, że greckich obligacji jako zastawu pod pożyczki nie powinien zgodnie z wewnętrznym regulaminem akceptować nawet Europejski Bank Centralny. Na dodatek Grecja już od 14 miesięcy nie ma ratingu na tzw. poziomie inwestycyjnym, co oznacza, że od jej obligacji trzyma się z daleka większość funduszy. Bankructwo wieszczy też sytuacja polityczna w kraju. Proreformatorski premier Papanderu walczy o polityczne przetrwanie, ale jego większość mocno się chwieje.
Plany zamiatania pod dywan problemu niewypłacalności natrafiają też na coraz większe opory w krajach północnej części Eurolandu. Nawet niemiecki magazyn „Der Spiegel”, dobrze zazwyczaj oddający nastroje niemieckiej klasy średniej i elit polityczno-biznesowych, napisał w najnowszym wydaniu, że grecka plajta jest nieuchronna. „Inaczej integracja pójdzie w kierunku unii transferowej, gdzie północ będzie nieustannie dopłacać do południa. Czyli powielenia procesu zjednoczenia Niemiec, którego koszty na dwie dekady zapchały ekonomiczny motor niemieckiej gospodarki bez osiągnięcia wyraźnego sukcesu” – pisze „Spiegel”.
W tej sytuacji bankructwo staje się coraz bardziej prawdopodobnym rozwiązaniem. Joseph Marie Terray, francuski minister finansów z czasów Ludwika XV, zwykł mawiać, że kraj raz na sto lat powinien zbankrutować w celu przywrócenia równowagi ekonomicznej. Trudno odmówić racji temu stwierdzeniu. Choć może chcielibyśmy o tym zapomnieć, bankructwo jest nieodłączną częścią kapitalistycznego porządku rzeczy. Pozwala zacząć jeszcze raz od początku i uczy unikania błędów, które doprowadziły nas do upadku.