Przygniecione długami państwa europejskie pozbywają się przedsiębiorstw. Polska będzie mogła zarobić na prywatyzacji jeszcze co najmniej 130 miliardów złotych, czyli więcej, niż pozyskano przez ostatnie 20 lat.
Polski rząd sprzedaje kopalnie oraz rezygnuje z większościowego pakietu PZU i PKO BP, Hiszpanie szukają inwestora dla portów lotniczych i loterii, Grecy dla kolei i wodociągów. Brytyjczycy oddadzą w prywatne ręce pocztę. Przygniecione długami państwa europejskie pozbywają się udziałów w przedsiębiorstwach. W grę wchodzi olbrzymi majątek. Tylko w Polsce zebrać można jeszcze co najmniej 130 mld zł, czyli więcej, niż pozyskano przez ostatnie 20 lat.
Jeszcze pół roku temu minister skarbu Aleksander Grad zapowiadał rychły koniec prywatyzacji. Gdy inne resorty zatrudniały, on zredukował liczbę pracowników o blisko 10 proc. Mówił nawet o likwidacji resortu, który zastąpiłby departament ds. nadzoru nad spółkami strategicznymi w którymś z ministerstw gospodarczych. To miał być ostatni rok czteroletniego planu prywatyzacji rządu Donalda Tuska.
Tymczasem może on być rekordowy. Skarb Państwa zaplanował ostrożnie pozyskanie 15 mld zł, ale może liczyć dodatkowo na wpływy z opóźnionych sprzedaży firm energetycznych Enea i Energa, łącznie 12 – 13 mld zł. Poprawia się też sytuacja gospodarcza na świecie i rosną wyceny aktywów. Dotychczasowy rekord dzierży minister Emil Wąsacz, który w 2000 r. zebrał do budżetu 27,2 mld zł. Tyle że wtedy udało się to dzięki jednej transakcji – sprzedaży kontrolnego pakietu TP SA.
Premier Tusk zdecydował już o wydłużeniu czteroletniego planu prywatyzacji o dwa lata (do 2013 r.) i podniesieniu przewidywanych wpływów w tym czasie o blisko 20 mld zł.

Czarne złoto w prywatne ręce

W ubiegłym roku do spektakularnych ofert należały debiuty PZU, Tauronu i Giełdy Papierów Wartościowych, które przyniosły budżetowi łącznie blisko 13 mld zł i przyciągnęły na giełdę kilkaset tysięcy polskich ciułaczy. W tym roku uwagę będą przykuwać kopalnie. Jak zapowiedziała Joanna Strzelec-Łobodzińska, wiceminister gospodarki, rząd zaoferuje akcje Jastrzębskiej Spółki Węglowej oraz firmy Węglokoks. Oba przedsiębiorstwa chcą skorzystać z dobrej koniunktury na ten surowiec i pozyskać pieniądze na inwestycje. Oferta JSW może być warta nawet 3 – 3,5 mld zł. Jeszcze większy kaliber miałoby wejście na parkiet Węglokoksu, gdyby wcześniej doszło do jego połączenia z Katowickim Holdingiem Węglowym. Rząd powoli przestaje traktować kopalnie jako przedsiębiorstwa strategiczne (szczególnie trudno sobie wyobrazić w tej roli zabytkową Wieliczkę), które z natury rzeczy powinny być państwowe. Politykom i związkowcom otworzył oczy przykład podlubelskiej Bogdanki, która – całkowicie sprywatyzowana – kwitnie. W ubiegłym roku miała ponad 200 mln zł zysku przy 1,2 mld zł przychodów. Zadowoleni są zwłaszcza jej pracownicy, z których każdy otrzymał akcje warte 60 tys. zł.
Rząd zaplanował też w tym roku sprzedaż ponad 37 proc. akcji banku BGŻ oraz tworzonego właśnie na bazie firm Dipservice i TON Agro holdingu nieruchomościowego. W prywatne ręce przejdą spółki chemiczne Police i Puławy. W grę wchodzą jeszcze Intercity, PKP Cargo, Ciech, Lotos, LOT oraz kilka hut. Nawet po zrealizowaniu planu do sprzedania pozostanie jeszcze ogromny majątek. W ubiegłym roku fundacja Forum Obywatelskiego Rozwoju szacowała, że na przyspieszeniu prywatyzacji budżet mógłby zyskać w 3 – 4 lata nawet 75 mld zł. Ale to bardzo ostrożne oceny. Według analityków UniCredit CAIB przy założeniu, że Skarb Państwa wyprzedaje wszystkie udziały w posiadanych spółkach w ciągu najbliższego roku, dwóch, potencjalne wpływy prywatyzacyjne wynoszą około 130 mld zł. To kwota szokująca, bo cała dotychczasowa prywatyzacja przyniosła w 20 lat około 100 mld zł. Nie bylibyśmy więc nawet na półmetku, a w wyliczeniach UniCredit CAIB nie uwzględniono takich przedsiębiorstw jak Lasy Państwowe czy połacie posiadanej przez państwo ziemi. – Gdyby nie potrzeby budżetu zapewne dalej utrzymywano by w dużej skali własność państwową. Zwłaszcza w przypadku energetyki pokutuje przeświadczenie, że państwo powinno ją kontrolować, a nieefektywność w tym sektorze jest ogromna – mówi Przemysław Vonau, analityk firmy doradczej AT Kearney.
Nie tylko polski rząd przyciśnięty potrzebami budżetu prowadzi prywatyzację na dawno nienotowaną skalę. Socjalistyczne władze Hiszpanii zatwierdziły sprzedaż do 49 proc. udziałów portów lotniczych i do 30 proc. akcji spółki loteryjnej, giganta o przychodach około 12 mld euro rocznie. Nie ma wyjścia – potrzeby pożyczkowe kraju w najbliższym czasie sięgną astronomicznej kwoty 200 mld euro. Z kolei w Irlandii minister finansów Brian Lenihan powołał specjalną grupę ekspertów, której zadaniem jest ocena państwowych udziałów w 28 spółkach pod kątem ich ewentualnej sprzedaży. W tej grupie znalazły się poczta, Board Gáis (dostawca gazu i energii) i ESB (usługi telefoniczne), Iarnród Éireann (kolej) czy port lotniczy w Dublinie. Podobnie Grecy, będący w najtrudniejszej w Europie sytuacji finansowej, przewidują podzielenie i sprzedaż przynoszących gigantyczne straty kolei, 39 proc. udziałów poczty, 10 proc. kanalizacji i wodociągów. W całości w ręce prywatne trafią kasyna.
Najbardziej ambitne plany prywatyzacyjne mają jednak Rosjanie i Brytyjczycy. Ci pierwsi zdecydowali o sprzedaży w ciągu pięciu lat 900 firm za łącznie 42 mld euro. W prywatne ręce trafią m.in. koncern naftowy Rosnieft i Sbierbank. Z kolei Wielka Brytania szykuje się m.in. do sprzedaży sieci szybkiej kolei za 1,5 mld funtów i większościowego pakietu Royal Mail za 8 mld funtów. Prawdziwa burza wybuchła, gdy okazało się, że projekt ustawy o prywatyzacji poczty nie wymaga od potencjalnego nabywcy zachowania podobizny Elżbiety II na znaczkach pocztowych. Wywołało to oburzenie w pałacu Buckingham.
Największe wpływy do państwowej kasy przyniesie jednak sprzedaż udziałów w dopiero co znacjonalizowanych na skutek kryzysu instytucjach finansowych. W Wielkiej Brytanii z planowanej na kilka lat prywatyzacji Royal Bank of Scotland, Northern Rock i Lloydsa planuje się pozyskanie 71,5 mld funtów, czyli więcej, niż udało się zdobyć w ciągu 11 lat wyprzedaży państwowych spółek prowadzonej przez Margaret Thatcher.
Denacjonalizację przejętych w kryzysie banków i koncernów motoryzacyjnych prowadzi też administracja Baracka Obamy. Okazuje się, że cała operacja bardzo się państwu opłaciła. Tylko na sprzedaży części akcji GM, przejętych kilka miesięcy temu w zamian za pomoc publiczną, zarobiono na czysto 13,5 mld dol. Władze USA pozbyły się już m.in. akcji Citibanku za ponad 30 mld dol., zarabiając na tym prawie 7 mld dol.



Firmy mniej strategiczne

Polski rząd nie tylko sprzedaje firmy państwowe. Pozbywa się też udziałów w spółkach, które już wcześniej częściowo sprywatyzowano. Premier Donald Tusk zapowiedział w ubiegłym roku ograniczenie udziału państwa w PKO BP i PZU z blisko połowy do 25 proc. Tymczasem jeszcze pół roku temu rząd nie dopuszczał do siebie nawet takiej myśli. – Jeśli mamy wyciągnąć wnioski z kryzysu, to właśnie takie, że duże instytucje finansowe stabilizują gospodarki krajowe w momentach największych zawirowań – mówił w lipcu w wywiadzie dla „DGP” Aleksander Grad. W podobnym duchu o konieczności kontrolowania przez państwo przedsiębiorstw strategicznych, takich jak PZU, PKO, Orlen czy PGNiG, wypowiadał się doradca premiera Jan Krzysztof Bielecki.
Jednak w drugiej połowie roku polski dług szybko narastał, a próby przekonania Brukseli do liczenia go bez zobowiązań emerytalnych skończyły się fiaskiem. Ponieważ widmo przekroczenia progu 55 proc. PKB stało się całkiem realne, co skutkowałoby dramatycznymi cięciami wydatków i podwyżkami podatków, rząd musiał odłożyć ideologię na półkę. Eksperci nie mają wątpliwości: będzie dalej wycofywać się z akcjonariatu kluczowych spółek. Jedną z pierwszych może być PGE.
Skarb Państwa mógłby zachować faktyczną kontrolę nad takimi spółkami, schodząc nawet do kilkunastu procent w akcjonariacie. Wystarczy wprowadzić do ich statutu zapisy zabezpieczające. Pytanie tylko, czy jakakolwiek kontrola państwa, czyli polityków i urzędników, jest potrzebna. Obecnie nadzoruje ono firmy w podwójny sposób: poprzez posiadane udziały i poprzez instytucje regulacyjne.
Politycy mają prawdziwą obsesję na punkcie pojęć „strategiczny”, „narodowy” czy „posiadanie infrastruktury krytycznej”. Ulubione pytanie prof. Leszka Balcerowicza do studentów na pierwszym roku brzmi: co to znaczy „strategiczny”? Nie bardzo są w stanie odpowiedzieć. Niektórzy mówią: „Szczególnie ważny dla ludzi”. Kiedy wówczas pyta, co jest szczególnie ważne dla ludzi, odpowiadają: „Żywność”. – I w ten sposób dochodzimy do absurdalnego wniosku, że rolnictwo powinno być państwowe – mówi prof. Balcerowicz. Z kolei były minister skarbu Wiesław Kaczmarek wspomina reakcję Rady Ministrów, gdy powiedział, że trzeba sprywatyzować Mennicę. Jak to? Miejsce, gdzie się produkuje pieniądz? – niedowierzali. Kaczmarek musiał długo tłumaczyć, że to zwykły zakład mechaniczny pracujący na zlecenie NBP i nikt nie nabędzie ot tak sobie prawa do bicia monet na własny użytek.



Małe jest piękne

– Rząd miał wybór: albo wyemituje obligacje, zwiększając i tak już ogromny dług, albo sprzeda kolejne akcje. W obecnej sytuacji zrobi to drugie. Ideologia zejdzie na drugi plan i państwo będzie wychodzić ze spółek, czy tego chce, czy nie – uważa Robert Gwiazdowski z Centrum Adama Smitha. Jego zdaniem pozostawianie pakietów w spółkach Skarbu Państwa jest prywatyzacją bez prywatyzacji. – To tak jakby państwo oddawało obywatelom domy zagarnięte dekretem Bieruta, ale zastawiało sobie po kawałku każdego z nich – dodaje.
Państwo posiada też niewielkie, maksymalnie 10-proc. pakiety akcji już sprywatyzowanych firm, tzw. resztówki. Gdy minister Grad obejmował urząd, nadzorował ich 160. Tak małe pakiety nie dawały żadnego wpływu na firmy poza miejscem w radzie nadzorczej, czyli dostępem do licznych synekur.
Rozpędzona prywatyzacja to nie tylko ratowanie budżetu. Zyskują na niej same firmy, dla których to szansa na rozwój zamiast wegetacji. Wiele z nich nie doczekało zmian, jak choćby stocznie.
Ślamazarna prywatyzacja przez poprzednie ekipy doprowadziła do tego, że – jak wykazała kontrola NIK – co trzecia spółka, którą zaczęto sprzedawać w latach 1991 – 1995 i w której Skarb Państwa miał jeszcze w 2008 r. pakiety mniejszościowe, była w stanie upadłości. Prywatyzację ograniczono zwłaszcza w czasach PiS. Ówczesny minister skarbu Wojciech Jasiński zagadywany o nią, pytał retorycznie: – To co, lasy mam sprzedawać?
Efekt jest taki, że oferowany na sprzedaż holding nieruchomościowy wycenia się dziś na około 0,5 mld zł, czyli wielokrotnie mniej, niż można by wziąć kilka lat temu podczas niebywałego boomu w tej branży. Grzech zaniechania obciąża także ekipy, które nie sprzedały kopalni osiem – dziewięć lat temu, gdy zostały oddłużone, a węgiel osiągał na świecie wysokie ceny.
23 grudnia ubiegłego roku w ręce inwestora ze Słowenii trafił za 2,2 mln zł symbol pustych półek w PRL – wytwórnia octu. Zakład w Parczewie działa od 1969 roku, a więc równo po połowie jego żywota w państwowej postaci przypada na komunę i kapitalizm. Stanisław Jarosz, prezes firmy, liczy, że dzięki prywatyzacji i pieniądzom inwestora unowocześni prawie 40-letni park maszynowy, co umożliwi wydłużenie terminów ważności produktów. W planach jest wyjście ze sprzedażą keczupu i ostrej musztardy poza region, a nawet rozpoczęcie eksportu. Przychody w tym roku mają wzrosnąć o 10 proc. To przykład jednej z setek państwowych małych firm, które od 20 lat działały w zapomnieniu. Niektóre są nawet powszechnie znane przez Polaków, jak choćby Fabryka Zapałek Czechowice. Na swoją kolej czekają mazowiecki Polmos, liczne PKS-y, uzdrowiska czy centrale unasienniania zwierząt. Ministerstwo Skarbu prowadzi obecnie prywatyzację około 330 firm, z czego 80 – 90 proc. to prawdziwe maleństwa. Trzeba uczciwie przyznać, że minister skarbu Aleksander Grad rozruszał ich sprzedaż. Poprzednicy woleli pochylać się nad dużymi firmami, które szybko mogą dać pokaźne wpływy.
Na rozszerzeniu prywatyzacji zyskają pracownicy sprzedawanych spółek. Od połowy lat 90. przysługuje im bowiem prawo do bezpłatnych 15 proc. akcji. Jeszcze niedawno było to jak trafienie szóstki w totka.
W 1999 r., gdy Skarb Państwa sprzedał akcje PZU firmie Eureko, 19 tys. pracowników dostało od 40 do 1040 sztuk, w zależności od stażu pracy. Jeśli sprzedali je w ubiegłym roku, zarobili od 15 tys. do prawie 400 tys. zł, nie licząc corocznych dywidend. Z kolei ci, którzy w chwili przydziału akcji PKO BP mieli za sobą ponad 24 lata pracy, otrzymali papiery warte 160 tys. zł. Przeciętny pracownik dostał połowę mniej. Ponieważ najlepsze kąski wśród państwowych przedsiębiorstw zostały sprzedane, na takie kokosy raczej nie można już liczyć.
Na zarobek przy kolejnych prywatyzacjach mają jednak szansę drobni ciułacze. Ministerstwo promuje tzw. akcjonariat obywatelski, twierdząc, że przyczynia się do zwiększania wiedzy i akceptacji Polaków dla prywatyzacji. Tak konstruuje oferty, by jak najwięcej osób mogło kupić akcje debiutujących spółek. Wcześniej ogromne redukcje zapisów zmuszały inwestorów do zaciągania kredytów. Dlatego po akcje GPW zapisało się ponad 300 tys. osób, po PZU – 250 tys. Ministerstwo tak kalkuluje ceny, by nie zawieść nawet inwestorów nastawionych tylko na szybki zysk. Na akcjach PZU można było zarobić w 2010 r. nawet ponad 30 proc., Tauronu – ponad 20 proc.
Wicepremier Waldemar Pawlak chce iść jeszcze dalej i obok wspierania drobnych ciułaczy polujących na akcje lansuje pomysł prywatyzacji pracowniczej. Po to by zatrudnieni, jak mówi, „posiadając udziały, mieli możliwość pełniejszego i bardziej twórczego uczestniczenia w procesach gospodarczych kraju”. – To trochę chwytanie lewą ręką za prawe ucho. Trudno pogodzić interes pracownika i właściciela. To rzadko dobrze działa – ocenia Przemysław Vonau z AT Kearney.
A jednak pracownicy zakładów chemicznych Puławy podchwycili pomysł. Założyli spółkę Chemia-Puławy i zamierzają wystartować w tegorocznym przetargu. Chcą tylko, by rząd, który zamierza zarobić na sprzedaży nawet 800 mln zł, rozłożył im płatności na wiele lat. W przeciwnym razie każdy pracownik musiałby już teraz wyłożyć po blisko 250 tys. zł. Za powodzenie prywatyzacji kciuki trzymają całe Puławy. Podatki zakładu stanowią aż 20 proc. budżetu miasta. Spółka pracownicza wraz z deweloperem Gelamco chce też przejąć wydawcę książek o tematyce wojskowej Bellona. Cena może być wysoka, ale w grę wchodzą atrakcyjne grunty przedsiębiorstwa w centrum Warszawy.



Czas na odpolitycznienie

Prywatyzować udaje się tylko wówczas, gdy sypią się finanse i nie ma wyjścia. W przeciwnym razie politycy robią wszystko, by zachować swoją domenę. – Zgodnie z prawem Murphy’ego ludzie postępują rozsądnie dopiero wtedy, gdy inne metody zawiodą – mówi Robert Gwiazdowski.
Polskie przedsiębiorstwa są bardzo upolitycznione. W wielu firmach w zarządach widać podział już nie na partie, ale nawet na frakcje w poszczególnych partiach. To wpływa na ich gorsze działanie i ogólne rozprzężenie, bo pracownicy widzą, co się wyrabia. Sztandarowym przykładem, jak państwo potrafi dołować własną spółkę, jest LOT, który w ostatnich latach przynosił gigantyczne straty i ratował się tylko wyprzedażą aktywów z kasynem na czele. Nic dziwnego, skoro średni czas życia prezesa wynosi tam rok. Niewiele lepiej było w PKO czy PGE. W tej ostatniej spółce wiceprezesa ds. finansowych Wojciecha Topolnickiego zwolniono niedawno SMS-em.
Prywatyzacja wiąże się z likwidowaniem wpływów politycznych. Ale nie zawsze. Dlatego właśnie Leszek Balcerowicz tak zaciekle krytykuje coś, co nazywa pseudoprywatyzacją, czyli kupowanie jednej firmy państwowej przez inną państwową. Ostatnim przykładem była próba przejęcia gdańskiej Energi przez PGE.
Prywatyzacja nie budzi już w Polsce wielkich kontrowersji. – Jej krytyka przestała być trampoliną dla polityków, okazją, by się pokazać. Co bardziej drażliwe społecznie prywatyzacje zostały już przeprowadzone – mówi Wiesław Kaczmarek. Mimo to stosunek Polaków do prywatyzacji jest fatalny. Aż 48 proc. badanych na zlecenie „DGP” przez DGA uważa, że „nie” lub „raczej nie” należy prywatyzować przedsiębiorstw. Z kolei z badania SMG/ KRC Millward Brown wynika, że 55 proc. z nas nie chce prywatyzacji energetyki. Nie jesteśmy wyjątkami na mapie Europy. Przeprowadzony we wrześniu we Francji sondaż pokazał, że aż 75 proc. obywateli sprzeciwia się sprzedaży poczty. To wielki paradoks, gdyż przecież powszechnie uznaje się własność prywatną za najlepszą.