Polskie doświadczenia ostatnich 20 lat wskazują na rzecz paradoksalną: można szybko prywatyzować tylko w kryzysie, gdy i wyceny gorsze, i mniejsza liczba chętnych do kupna akcji.
Rząd Tuska, trzeba to uczciwie powiedzieć, zdecydowanie przyspieszył prywatyzację. W tym roku otrze się o rekord dzierżony przez ministra skarbu Emila Wąsacza, który w 2000 roku zebrał do budżetu 27,2 mld zł. Tyle że wtedy udało się to dzięki jednej transakcji – sprzedaży kontrolnego pakietu TP SA. Obecny minister skarbu Aleksander Grad może pochwalić się sprzedażą akcji wielu firm: PGE, Tauronu, GPW. Co ważniejsze, w końcu przyspieszył pozbywanie się małych zakładów, których długie pozostawanie w rękach państwa jest dla mnie wielką zagadką, np. producenta majonezu czy zapałek. Czy w tym ostatnim przypadku chodziło o bezpieczeństwo energetyczne? Grad pozbywa się też licznych resztówek, które często stanowiły miejsce synekur politycznych.
Ostatnio sam premier i jego doradca Jan Krzysztof Bielecki spuścili z tonu i zamiast snuć miraże budowy wielkich polskich grup kapitałowych, kontrolowanych przez państwo, poddali się i zapowiedzieli sprzedaż dalszych akcji PKO i PZU. Poprzednie rządy nie chciały się narażać społeczeństwu, które ma wciąż złe mniemanie o prywatyzacji jako działalności pełnej nadużyć i przekrętów. Nie widziały też takiej potrzeby. Dlatego skoro nie było można wcześniej, sprzedawajmy, co się da, teraz. Owszem, nie wszystko może się podobać, dużo jest monokultury, głównie pozbywamy się spółek energetycznych, a także i pseudoprywatyzacji (jedna spółka państwowa kupuje drugą państwową), ale dzieje się wiele.
Problem w tym, że to wzmożone tempo może być, i tu kolejny paradoks, zabójcze dla budżetu, który uzależnia się od wpływów z prywatyzacji jak narkoman od amfetaminy. Tymczasem narkotyk skończy się za rok, dwa i rząd będzie musiał poszukać nowych źródeł wpływów i obniżyć wydatki. A to nie będzie takie proste.