Kredyty walutowe są dla osób o mocnych nerwach. Albo też na tyle bogatych, aby stać ich było na poniesienie ewentualnych strat. Polakom, którzy zaciągnęli kredyty w walutach obcych, głównie we franku szwajcarskim, udało się w miarę spokojnie przejść przez kryzys, kiedy to w szczytowym momencie, w lutym 2009 r. frank był o 70 proc. droższy niż przed ośmioma miesiącami. Na szczęście większość kredytów w walutach obcych to kredyty mieszkaniowe, więc ich spłata rozłożona jest na wiele lat. Zarówno z punktu widzenia przeciętnego Polaka, jak i banku najważniejsza jest możliwość obsługiwania miesięcznych rat. Tu kluczowa była obniżka stopy procentowej przez Bank Centralny Szwajcarii z 3,25 proc. do poziomu 0,75proc. Tak głęboka obniżka oprocentowania zneutralizowała efekt osłabienia waluty. Nasze szczęście, że kryzys był globalny i dotknął zarówno Polskę, jak i Szwajcarię. Gdyby jednak kryzys był tylko polski lub regionalny, to wtedy Bank Centralny Szwajcarii nie miałby powodów stóp procentowych obniżać.
Jeszcze przed kryzysem można się było spodziewać, że Polska w miarę szybko przyjmie euro. Po przyjęciu wspólnej waluty ryzyko kursowe znika lub też zostaje znacznie zredukowane (jeśli mowa o frankach szwajcarskich). Jednak dzisiaj prawdopodobieństwo szybkiego przyjęcia euro przez Polskę nie jest wysokie. Z wysokim deficytem finansów publicznych, niskim poparciem społecznym dla tej idei i brakiem silnej woli politycznej trudno prognozować jakiekolwiek terminy. Tak więc o ile jeszcze kilka lat temu ryzyko kursowe wydawało się mniejsze ze względu na niedaleki termin przyjęcia euro, tak teraz trzeba przyjąć, że jest ono wyższe niż poprzednio.
Kolejny problem dotyczy skali kredytowania gospodarki obcą walutą. Jeśli staje się ono i masowe, i powszechne, problem przestaje dotyczyć wyłącznie banków i ich klientów, a staje się problemem makroekonomicznym – czyli problemem całej gospodarki. Tak stało się na Węgrzech i na Ukrainie, gdzie ponad 50 proc. wszystkich kredytów (na Węgrzech ponad 70 proc.) stanowią kredyty walutowe. Przy takiej skali kredytowania, przy jakimkolwiek mocniejszym zawirowaniu na rynkach finansowych problemy ze spłatą kredytów może mieć znaczna część społeczeństwa.
W Polsce trwa debata zainicjowana przez KNF, jak ograniczyć kredytowanie w walutach obcych. Zaproponowano m.in., aby banki nie mogły udzielać więcej kredytów walutowych niż 50 proc. swego portfela. Czyli jeśli w danym banku wartość udzielonych kredytów wyniosła więcej niż 50 proc. wszystkich, to musiałby on przestać ich udzielać. Z kolei ten, który udzieliłby ich tylko 30 proc., miałby „miejsce” na kolejne 20 proc. itd. Rozwiązanie to, jak widać, nie eliminuje kredytowania walutowego, a jedynie ogranicza możliwości kredytowania niektórych banków. Za to zwiększa możliwości innych. Nie jest to rozwiązanie neutralne dla konkurencyjności sektora bankowego. Nie bez znaczenia jest też to, że w ramach zmian własnościowych może się okazać, że bank, który ostatnio nie był agresywny w udzielaniu kredytów walutowych, dzięki nowemu właścicielowi zmieni podejście i zaleje rynek kredytami w euro. Dlatego też niektóre banki proponują, aby ograniczenie dotyczyło tylko nowo udzielanych kredytów. Rozwiązanie to ma jednak tę wadę, że przy dużych wolumenach limit 50 proc. nowego kredytowania mógłby dla gospodarki po kilku latach też stać się poważnym problemem. Lepszym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie niskiego limitu na relacje wartości kredytu do wartości mieszkania. Ale to też nie eliminuje ryzyka kursowego. Powoli skłaniam się do konkluzji, że lepszym już rozwiązaniem zarówno dla gospodarki, jak i dla konkurencyjności sektora bankowego byłoby wprowadzenie zupełnego zakazu. Ograniczyłoby to możliwości zakupowe Polaków, w krótkim okresie zmniejszyło zyski banków, ale istotnie zmniejszyłoby ryzyko kraju. Ograniczyłoby też skalę podwyżek stóp procentowych, gdyż wprowadzenie takiego zakazu byłoby tożsame z zaostrzeniem warunków kredytowych. O ile tak radykalne rozwiązanie zostanie przyjęte.