Najpierw przez 10 lat zwodził go urząd skarbowy. Teraz zwodzi starosta. Od prawie 20 lat Zbigniew Ćwikałowski nie może od państwa wyegzekwować należnych mu pieniędzy.
Ile może ważyć czternaście przeżartych rdzą samochodów? Niech będzie, że 14 ton. Złom, za który w skupie można dostać siedem, może osiem tysięcy złotych. Zbigniew Ćwikałowski wyliczył, że za „jego” wraki państwo jest mu już winne prawie 2 mln zł.
Jak to możliwe?

Jazda bez trzymanki

Jest rok 1998. Ćwikałowski prowadzi w Zgierzu serwis napraw mercedesa. Oferuje również usługi holowania; ma też parking, więc gdy wojewoda łódzki ogłasza przetarg, by wyłonić firmę, która będzie usuwać z dróg auta pozostawione w miejscach zabronionych lub prowadzone przez pijanych kierowców, bierze w nim udział. I wygrywa. Dziś mówi o tych dwóch latach, że to była jazda bez trzymanki. – Przełom wieków to był czas na drogach bardzo niebezpieczny – wspomina Ćwikałowski. – Ludzie pili i wsiadali za kierownicę. Tygodniowo odstawialiśmy na parking po kilkanaście zatrzymanych przez policję samochodów.
Nieuszkodzonych, jeśli kierowcy trafili na policjantów zanim wpadli do rowu czy owinęli się autem wokół latarni. Albo wraków, jeśli tego szczęścia nie mieli. Ćwikałowski i jego ludzie jeździli do stłuczek i wypadków śmiertelnych. Sami lub w obstawie uzbrojonych funkcjonariuszy, jeśli akurat musieli zabrać na lawety samochody ze złodziejskiej dziupli. Nie było ani łatwo, ani przyjemnie. Ani w trakcie, ani potem. – Świątek, piątek, w deszcz i śnieg, jechaliśmy na każde wezwanie – opowiada Ćwikałowski. – A potem jeszcze awantury. Z jednej strony klienci, którzy chcą naprawić u mnie w zakładzie najnowszy model Mercedesa, z drugiej pijani goście, którzy przychodzą po swoje auta i awanturują się, że nie chcę ich wydać. Z każdym dniem trudniej było te dwa światy pogodzić.
Ćwikałowski nie miał prawa oddać samochodu, jeśli jego właściciel nie przyniósł wydanego przez policję pisemnego pozwolenia. Aby takie dostać, musiał zapłacić kary, uregulować opłaty za holowanie oraz parking. Bywało więc, że po stare, zniszczone auta nikt się nie zgłaszał, bo opłaty były wyższe niż ich wartość. Nie opłacało się ich zabierać. A pojazdów porzuconych na ulicach bez tablic odebrać nie miał kto. Gdy w 2000 r. ogłoszono kolejny przetarg, Ćwikałowski nie wziął w nim udziału, miał dość. Umowa wygasła. Na parkingu zostało mu 15 pojazdów, po które nikt się nie zgłosił.

Zmiany, które niczego nie zmieniły

W 2002 r. wszedł w życie przepis, że nieodebrane przez właścicieli depozyty po trzech miesiącach przechodzą na własność Skarbu Państwa. Odholowane na parking Ćwikałowskiego auta powinien więc przejąć zgierski urząd skarbowy. Problem w tym, że skarbówka nie chciała się do nich przyznać. – Co dwa tygodnie pisałem do nich, żeby odebrali pojazdy, a oni odpisywali, że nie są właściwym organem – opowiada Ćwikałowski. – Odwoływałem się do dyrektora izby skarbowej, on nakazywał urzędowi ponowne rozpatrzenie sprawy, a ten znów mi odpisywał, że to nie leży w jego kompetencjach. Przy czym nigdy nie wskazał, do kogo powinienem się zwrócić.
Przepychanki trwały 10 lat, samochody na parkingu stały i rdzewiały. Powoli zmieniały się w złom.
W 2010 r. zmieniły się też przepisy. Zgodnie z nowymi regulacjami wszystkie wszczęte i niezakończone postępowania przechodziły w ręce starosty. Zmiana przepisów w sytuacji Zbigniewa Ćwikałowskiego nie zmieniła jednak niczego. Starosta najpierw poszedł śladem urzędu skarbowego i oznajmił, że wypłacenie należności nie leży w jego kompetencjach. A kiedy wreszcie ponad wszelką wątpliwość ustalono, że jednak w jego, uznał, że nie dysponuje materiałem dowodowym pozwalającym na wydanie merytorycznej decyzji.
Urząd tłumaczył, że wynika to z tego, że umowa nie była zawierana przez starostę zgierskiego i dysponuje wyłącznie niepełnymi dokumentami przekazanymi przez policję i naczelnika urzędu skarbowego. A mając jedynie kserokopię umowy, nie może ustalić w sposób wiarygodny warunków przechowywania pojazdów, nie ma więc podstaw, by dokładnie obliczyć należność. – Sytuację dodatkowo komplikuje to, że starosta zgierski nie miał żadnego wpływu na treść umowy, jak również na ilość przechowywanych i odbieranych pojazdów, a obecnie jako organ administracji publicznej jest zobowiązany do ustalenia w sposób wiążący warunków przechowywania pojazdów przez ponad 22 lata – tłumaczy zgierski urząd.

„Emzetka” warta mniej niż rower

Ćwikałowski twierdzi, że w 2010 r. przesłał do urzędu wszystkie dokumenty, w tym umowę. – Ale nawet gdyby urząd dysponował jedynie jej kopią, w niczym nie usprawiedliwia to uników, jakie stosuje, by nie wywiązać się z obowiązku zapłaty za dozór – przekonuje Krzysztof Kwiecień, adwokat reprezentujący Ćwikałowskiego. I przypomina, że na organach władzy ciąży zakaz nadmiernego komplikowania toczącego się postępowania, a starosta, kwestionując moc dowodową kserokopii dokumentów, nie respektuje tego zakazu. – W orzecznictwie sądów administracyjnych od dawna wskazuje się, że w przypadku braku możliwości uzyskania oryginałów danych dokumentów moc dowodową należy przyznać także kopiom – tłumaczy.
Wyliczenia nie powinny więc budzić wątpliwości. Tym bardziej że Ćwikałowski skrupulatnie co miesiąc przez 20 lat wpisywał w odpowiednie rubryczki Excela koszty dozoru. Po pierwsze, minimalną pensję pracownika pilnującego parkingu (plus ZUS). Po drugie, koszty oświetlenia i ubezpieczenia placu. Plus 25 proc. jego wynagrodzenia, bo choć umowa wygasła, to oczywiste jest, że nie robi tego za darmo. To po trzecie. W sumie ok. 1,8 mln zł. – Gdy prosiłem o zabranie samochodów w 2000 r., rachunek nie przekraczał 300 tys. Nic nie poradzę, że trwa to tak długo – mówi Ćwikałowski.
Równie długa jest lista pism, które Ćwikałowski kierował do urzędów, samorządowego kolegium odwoławczego i sądów, w których szukał pomocy. Razem z decyzjami, postanowieniami, orzeczenia i wyrokami, które przez te lata zapadały lub zostały wydane, wypełniają kilkanaście grubych segregatorów. W porównaniu z tą imponującą papierologią, efekt 20-letnich zmagań z urzędami jest żałośnie mizerny. Bo z parkingu postanowieniem Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Poznaniu odebrano zaledwie jeden pojazd: motocykl marki MZ. – Po kilkunastu latach nadzoru państwo zapłaciło mi za niego 24 tys. zł. W mojej ocenie, w chwili, gdy oddawałem tę „emzetkę”, była mniej warta niż mój rower – mówi Ćwikałowski.
Reszta pojazdów nie była w lepszym stanie. Ich wartość z każdym dniem malała, za to cena za nadzór nad nimi rosła.

Opieszałość czy świadome zaniedbania

W styczniu tego roku Ćwikałowski stracił cierpliwość. Skierował do prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa. Uznał, że starosta i jeden z członków zarządu powiatu świadomie nie dopełnili swoich obowiązków.
Prokurator świadomego działania się nie dopatrzył. Ale w postanowieniu o umorzeniu śledztwa stwierdził m.in. że „nie sposób oprzeć się wrażeniu, że postępowanie administracyjne zawisłe przed starostą zgierskim (…) prowadzone jest nie tylko z wyjątkową opieszałością, ale także w sposób urągający podstawowym zasadom postępowania administracyjnego”.
Prokurator zwrócił też uwagę, że choć postępowanie jest prowadzone od co najmniej 2008 r., nie przeszkodziło to staroście wszczynać tego postępowania jeszcze dwukrotnie, co w ocenie prokuratora świadczyło jedynie o próbach przekazania sprawy innemu podmiotowi. „Właściwe postępowanie dowodowe zmierzające – również w wątpliwy proceduralnie i materialnie sposób – do ustalenia wynagrodzenia za sprawowanie dozoru rozpoczęło się dopiero we wrześniu 2018 r.” – stwierdza prokurator.
Na postanowienie o umorzeniu śledztwa pełnomocnik Ćwikałowskiego złożył zażalenie, a Sąd Rejonowy w Pabianicach w październiku uwzględnił je i nakazał prokuratorowi dalsze prowadzenie sprawy. Bo, zdaniem sędziego, starosta nie musiał działać umyślnie, by popełnić czyn zabroniony. Funkcjonariusz publiczny może działać nieumyślnie, ale gdy przekraczając swoje uprawnienia lub nie dopełniając obowiązków, wyrządza istotną szkodę, „podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”.
Krzysztof Kwiecień, pełnomocnik Ćwikałowskiego, nie ma wątpliwości, że tak właśnie jest w tym przypadku. W jednym z pism przypomniał, że obowiązek rozliczenia wynagrodzenia za nadzór wynika m.in. z prawomocnego wyroku Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Łodzi z września 2017 r. I że mimo tego orzeczenia Ćwikałowski nie został poinformowany o czynnościach, które zmierzałyby do zakończenia sprawy. Wprawdzie po złożeniu doniesienia do prokuratury urząd powiatowy odebrał w czerwcu tego roku wszystkie 14 pojazdów z parkingu, dzięki czemu dług państwa wobec Zbigniewa Ćwikałowskiego już nie rośnie, ale do spłacenia go wciąż się nie kwapi.
Z excelowskiego arkusza Zbigniewa Ćwikałowskiego wynika, że na koniec ubiegłego roku wynosił on dokładnie 1 839 028,33 zł (brutto). Choć urząd zapewnia, że w październiku „podjął kroki zmierzające do uzupełnienia zgromadzonego materiału dowodowego”, nie wiadomo, czy i kiedy mu się to uda. Zbigniew Ćwikałowski obawia się, że „podjęcie kroków” oznacza kolejną grę na czas. A to źle wróży, bo w tej grze, o czym przekonał się na własnej skórze, organy Skarbu Państwa są wyjątkowo sprawne.