Miało wyjść świetnie, a wyszło jak zwykle. Tuż po upływie terminu zgłoszenia do Centralnego Rejestru Beneficjentów Rzeczywistych można z pełnym przekonaniem stwierdzić, że albo przepisy są idiotyczne, albo przedsiębiorcy.
…A gdy zaś przychodzi mi do oceny, czy kretyńskie są regulacje, czy też idiotami okazują się ludzie prowadzący biznes, to wybieram to pierwsze.
Jakkolwiek bowiem mam wiele zastrzeżeń do rodzimych biznesmenów, to prawo powinno być pisane z myślą nie tylko o tych najlotniejszych umysłach, lecz także o tych zwyczajnych, pospolitych.
W ostatnich dniach na Twitterze ruszyła istna lawina wpisów o śledczym charakterze. Użytkownicy jeden po drugim dostrzegali, jak ogromnym majątkiem dysponują premier Mateusz Morawiecki oraz minister aktywów państwowych Jacek Sasin. A dowodem na to było to, że obaj byli przez wiele spółek z udziałem Skarbu Państwa wpisywani jako... beneficjenci spółek w Centralnym Rejestrze Beneficjentów Rzeczywistych (wymóg dokonania wpisu wynika z ustawy o przeciwdziałaniu praniu pieniędzy oraz finansowaniu terroryzmu). Prawnicy tych podmiotów głowili się bowiem, kogo wpisać, jeśli beneficjentem jest Skarb Państwa. I część wymyśliła, że premiera, inne, że ministra aktywów państwowych.
Oczywiście nie ma to żadnego sensu, bo ani Mateusz Morawiecki, ani Jacek Sasin nie kontrolują jako osoby fizyczne (a tak są wpisani w rejestrze) miliardowych majątków. Ba, Sasin nawet uznał za stosowne odnieść się do tego na Facebooku. I z jego wpisu wynika, że przyjęta przez część firm z udziałem Skarbu Państwa interpretacja jest błędna. Jak bowiem słusznie zaznaczył minister aktywów państwowych, nie można nazywać ministra beneficjentem, skoro kontrolę i korzyści sprawuje Skarb Państwa, a nie osoba fizyczna pod fizjonomią Sasina.
Widać więc wyraźnie, że nawet kontrolowane przez państwo spółki nie poradziły sobie z nowymi przepisami.
Jeszcze ciekawsza sytuacja jednak dotyczy wielu prywatnych przedsiębiorców, którzy choć chcieli wypełnić ustawowe wymogi, to nie mogli. Opisał to w dzisiejszym wydaniu "DGP" Jakub Styczyński. A chodzi o to, że udziałowcy niektórych spółek odmawiają podania odpowiednich informacji o sobie. Zresztą to nic dziwnego - od dawna wiadomo, że pieniądze lubią ciszę, a wielu inwestorów nie chce, by wiadomo było, że to właśnie oni zainwestowali. Ustawodawca zaś zapomniał stworzyć narzędzia, które by do przekazania danych spółce przymuszało. Efekt jest taki, że spółce grozi kara do miliona zł za niewskazanie danych beneficjenta. A gdy ta spółka prosi podmiot posiadający udziały o przekazanie informacji, najczęściej albo w ogóle nie dostaje odpowiedzi, albo widzi wyciągnięty zza cypryjskiego leżaka środkowy palec.
Udało się zatem polskiemu ustawodawcy stworzyć świetne przepisy (sam wymóg ich uchwalenia wynikał z dyrektywy Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2015/849 z 20 maja 2015 r. w sprawie zapobiegania wykorzystywaniu systemu finansowego do prania pieniędzy lub finansowania terroryzmu).
Takie, że nie rozumieją ich państwowe spółki. Takie, że wielu uczciwych przedsiębiorców nie może się do nich dostosować. Takie, które miały zapobiec anonimowości beneficjentów, ale zapomniano stworzyć straszaka dla nich. I wreszcie takie, w których ukarani najprawdopodobniej zostaną jedynie najmniej winni - ci, którzy albo przez przeoczenie przekroczyli termin, albo jakiś drobiazg źle wpisali, albo wreszcie nie przekonali inwestorów do ujawnienia swej tożsamości.