Rząd wykuwa tarcze, które mają pomóc gospodarce przetrwać stan pandemicznego zamrożenia. Ale nie oszukujmy się – wielu biznesmenów i wiele firm upadnie, jeszcze więcej wyjdzie z tej sytuacji mocno poranionych. Jednak doświadczenie wskazuje, że ludzie przedsiębiorczy mają w sobie dodatkowy gen, który powoduje, że potrafią się podnieść.
W połowie lutego kolekcja ubrań Ewy Minge była już gotowa do wysyłki do Włoch, skąd miała się rozejść po butikach na całym świecie. Kontrakty zostały podpisane, ciuchy i dodatki czekały na transport. I wciąż czekają, bo termin wysyłki zbiegł się z gwałtownym wybuchem pandemii na Półwyspie Apenińskim. Projektantka została z kolekcją, w której zamroziła spore pieniądze. Oraz z załogą, 35 osobami, którym trzeba płacić pensje. – Wysłałam ludzi, z którymi współpracuję od 30 lat, na urlopy i zaczęłam się zastanawiać, co dalej – opowiada.
Włochy są jej drugim domem, ma tam wielu przyjaciół. I to właśnie od nich zaczęły napływać hiobowe wieści. Jedna z jej agentek straciła z powodu COVID-19 matkę i 17 -letnią córkę. – Pomyślałam, że spróbuję pomóc zatrzymać pochód koronawirusa w Polsce. Postanowiłam, że będziemy szyły maseczki, bo przecież nie wezmę się do przygotowywania następnej kolekcji – opowiada.
Minge zna wielu lekarzy oraz dyrektorów szpitali, bo współpracuje z nimi w ramach prowadzonej przez siebie fundacji Black Butterflies, która wspiera osoby z chorobami nowotworowymi. Chwyciła za słuchawkę: „Nie potrzebujecie maseczek?”. To był czas, kiedy SARS-CoV-2 nie pojawiał się u nas w codziennych rozmowach. Toteż reakcje były różne – od „Dziękuję, nie potrzebujemy”, po „Co ty, a po co?”. Ale wkrótce sami do niej zaczęli dzwonić. – Miałam zapas flizeliny, więc ruszyłam z produkcją. Razem z dziewczynami uszyłyśmy i przekazały za darmo ok. 30 tys. masek dla pracowników medycznych – relacjonuje.
Te „jej dziewczyny” co i raz przewijają się przez opowieść, jest z nimi związana i głównym jej problemem jest teraz to, jak je zatrzymać i utrzymać. Nie wyobraża sobie, że mogłaby którąś zwolnić. Dlatego zdecydowała się przyjąć zamówienie z Niemiec, teraz szyją maski dla jednej z tamtejszych sieci handlowych, tym razem już za pieniądze. Pytam, dlaczego nie wypuści w Polsce serii designerskich masek sygnowanych jej nazwiskiem. – To byłoby niestosowne – odpowiada. Ma żal do kolegów, którzy w ten sposób zarabiają na pandemii.
Plan na przyszłość? Na razie robi wszystko, żeby przetrwać i uratować firmę. – To nie jest pierwszy raz w życiu, kiedy zostaję z pustymi rękoma. Pierwszy raz było tak po rozwodzie, potem weszłam w spółkę z nieodpowiednimi ludźmi. Teraz ten wirus… Cóż, trzeba pomyśleć – uśmiecha się. I dodaje, że są na świecie większe nieszczęścia niż strata kasy. Niedawno, opowiada, pochowali podopieczną fundacji: miała 40 lat, była po chemii. Dostała zapalenia płuc, ale jako pacjentki onkologicznej nie chcieli jej przyjąć w żadnym szpitalu, bo pandemia, mają zakażonych, takie mają wytyczne. I już jej nie ma.
To jedna – i nie najgorsza – strategia, jaką można przyjąć. Jacek Santorski, psycholog biznesu, z którym rozmawiam o sposobach radzenia sobie przedsiębiorców z kryzysową sytuacją, przywołuje prace amerykańskiej socjolog z Harvard Business School, prof. Rosabeth Moss Kanter, która analizowała cechy przedsiębiorców (ale też sportowców czy polityków) pod kątem tego, co pozwala im odnieść sukces.
W książce „Wiara w siebie. Jak zaczynają się i kończą dobre i złe passy”, będącej studium bankrutów i tych, co wyszli z tarapatów obronną ręką, odkrywa, że ci, którym się udało, niekoniecznie byli mądrzejsi czy bardziej utalentowani od przegranych. Natomiast charakteryzowali się trzema cechami. Pierwsza – w momencie krachu koncentrowali się wyłącznie na tym, na co mieli wpływ. Nie rozpamiętywali przeszłości, nie szukali winnych, robili, co mogli. Druga – to przełamanie atawistycznej skłonności, aby, kiedy jest źle, izolować się od innych. Kontakty, podtrzymywanie relacji, współpraca pomagają iść dalej. Trzecia – to kreatywność i wiara w siebie.
Janusz Hess z końcem marca musiał zamknąć „Gazetę Pszczyńską”, którą prowadził od 15 lat. – Jakbym stracił dziecko – przyznaje. Bo tak się złożyło, że rok, w którym wyszedł pierwszy numer czasopisma, był tym samym, kiedy na świat przyszedł jego syn. Ostatni numer ukazał się 31 marca 2020 r. i został rozdany czytelnikom jako pożegnalny prezent. Hess nie był w stanie dłużej ciągnąć wydawania „GP”, a raczej nie był w stanie już dopłacać do interesu. – Pandemia sprawiła, że także moja drukarnia popadła w kłopoty. W marcu miałem 28 proc. obrotu w porównaniu do lutego – przyznaje.
Co czuje? Żal, ale też ulgę. Teraz staje na głowie, żeby utrzymać drukarnię. Wziął się do produkcji przyłbic z pleksi, razem z pracownikami przekonują się nawzajem, że będzie dobrze. Najgorsza jest niepewność, co się wydarzy za tydzień, dwa, jak długo jeszcze potrwa ta sytuacja. W takich warunkach trudno czynić plany, więc stara się za dużo nie myśleć o przyszłości.
Czy ma zamiar wrócić do wydawania „Gazety Pszczyńskiej”, kiedy finansowo się już odbije? Nie. To zamknięta historia. Zostawił sobie tytuł, może się kiedyś przyda, ale wydawcą papierowej gazety nie będzie. Prowadzi jeszcze portal Pszczynska.pl, on się lepiej sprawdza w tych czasach.
Ludzie padają i się podnoszą, a kolejne kryzysy wykształcają w nich odporność. Mało tego, dla niektórych ten, który mamy, może być wybawieniem, zdjęciem z pleców ciężaru, jakiego inaczej by się nie pozbyli
To nie jest tak, że wszyscy tracą na pandemii, są branże i przedsiębiorstwa, które na niej zyskują. Zbigniew Przybysz, właściciel firmy Kram (cztery zakłady produkcyjne) oferującej opakowania dla przemysłu spożywczego, mówił niedawno w rozmowie z DGP, że zwiększył eksport. Postanowił też rozszerzyć działalność. – Za jakieś dwa miesiące będziemy w stanie oferować naszym partnerom linie produkcyjne do wytwarzania rękawiczek jednorazowych, a za kolejne trzy miesiące linie do produkcji masek na twarz – deklarował w połowie kwietnia.
Doktor Leszek Mellibruda, psycholog biznesu, dzieli przedsiębiorców w czasach kryzysu na trzy grupy. Wszyscy szukają wyjścia, ale skuteczność ich sposobów jest różna. Jedni są zajęci sobą i przeżywaniem własnych lęków. Tworzą w głowach negatywne scenariusze, każdy kolejny gorszy od poprzedniego, ich własny umysł przysparza im stresu i paraliżuje ruchy. Druga grupa bierze na przeczekanie. Przy czym dają sobie różne perspektywy czasowe: dla jednych to kilka tygodni, dla innych miesiące, takie szacunki czasu wobec zagrożenia pozwalają odwlec decyzje. Trzecia wreszcie grupa to ci, którzy w kryzysie myślą o tym, co można zrobić już teraz. To np. restauratorzy, którzy zaczęli dowozić posiłki do domów, drobni przedsiębiorcy, którzy zaczęli szyć maseczki i produkować przyłbice.
Jacek Santorski z kolei przywołuje słowa Rafała Brzoski, prezesa i założyciela firmy InPost, który w wywiadzie dla „Business Insider” opowiadał, że zgłaszają się do niego firmy, które przed pandemią zajmowały się przewozem VIP-ów, zaś teraz wymontowują siedzenia z luksusowych aut gotowe wozić paczki do paczkomatów, bo szukają zleceń dla swoich ludzi i floty.
Pomysłowość ludzka i chęć przetrwania są nieograniczone. Daniel Dziewit, autor książek „Przeliczeni. Tajemnice galerii handlowych” oraz „Franczyza. Fakty i mity” po raz kolejny znalazł się w biznesowych kłopotach. Pierwszy raz był przed laty, kiedy założył zakład fryzjerski w galerii handlowej, skuszony wyliczeniami zysków (wziętymi z powietrza), jakie roztoczyli przed nim spece zajmujący się sprzedażą powierzchni. Po tej przygodzie zostały długi i książka, która ma być przestrogą dla łatwowiernych. Dziewit prowadził bloga, pomagał przedsiębiorcom, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji, a że historii się zbierało, powstała kolejna publikacja, o franczyzie. Usiłował także wyjść z finansowego dołka: założył firmę specjalizującą się w szkoleniach prawnych i podatkowych dla jednostek samorządu terytorialnego, która dobrze się rozwijała. Produkował antyodleżynowe wypychane słomą materace w designerskich obszyciach, szły głównie na rynek niemiecki. Kolejnym, perspektywicznym projektem, był portal „Praca dla Ukrainy” mający kojarzyć pracowników znad Dniepru z polskimi pracodawcami. Był, gdyż został zamknięty, ponieważ koronawirusowy kryzys wygonił naszych sąsiadów do domów i nie wiadomo, czy kiedyś wrócą. Stanęły szkolenia.
– Ale kiedyś wszystko ruszy, wtedy otworzę gabinet terapii uzależnień i pomocy psychologicznej – mówi. W czerwcu miał skończyć podyplomowe studia w tym zakresie, ale pewnie się to przeciągnie. Żeby jak najlepiej wykorzystać czas hibernacji, skończył kolejną książkę. „Kiedy odchodzą” to historia o rodzinach osób, które zginęły śmiercią samobójczą, bo poniosły porażkę w biznesie. Dziewit ma nadzieję, że w ciężkim czasie po pandemii, kiedy ludziom będzie się walił świat na głowę, ta lektura pomoże przetrwać. – Zawsze jest jakieś wyjście, nawet w najgorszych czasach – podkreśla.
I opowiada o mężczyźnie, z którym się zaprzyjaźnił, rolnikiem z wioski Koczergi, niedaleko Parczewa, który teraz jest „królem” w swojej okolicy, gdyż jako jedyny ma konia i bronę. I jest rozchwytywany, ma mnóstwo pracy, gdyż rolnicy, którzy tego dawno zaniechali, na powrót zakładają ogródki warzywne. I sadzą ziemianki na zapasy. – Myśmy już w zeszłym roku, bez pandemii, zrobili sobie w ogrodzie ziemiankę, teraz okazuje się, że wyprzedziliśmy trend ogólnopolski – śmieje się. Faktycznie, w internecie jest mnóstwo ofert sprzedaży takich konstrukcji. Ceny od 3 do 5 tys. zł. – Ludzie dają radę w najtrudniejszych sytuacjach, padają i się podnoszą, a kolejne kryzysy wykształcają w nich odporność. Mało tego, dla niektórych ten, który mamy, może być wybawieniem, zdjęciem z pleców ciężaru, jakiego inaczej by się nie pozbyli – mówi Dziewit, i opowiada o koledze, szczęśliwym bankrucie.
Jego historia jest taka, że zawsze marzył o tym, żeby pracować „w samochodach”, naprawiać je i odpicowywać. Ale ojciec mężczyzny inaczej widział przyszłość syna i zafundował mu restaurację w galerii handlowej, którą ten prowadził, by nie zawieść aspiracji rodziciela. Nie lubił tego, nie bardzo mu wychodziło, ale ciągnął, wciąż nie mogąc wyjść z długów. Zamknięcie lokali gastronomicznych z powodu kryzysu zdrowotnego go wyswobodziło. Po 11 latach porzucił kierat. Odetchnął. Wreszcie mógł iść pracować w warsztacie. I wierzy, że robiąc to, co lubi, będąc w zgodzie z samym sobą, da sobie radę.
Dobrze znam to uczucie – mówi Ryszard, prawnik ze Śląska (prosi o zachowanie anonimowości), prowadzący kancelarię pomagającą dłużnikom. On przez wiele lat także prowadził gastronomiczno-turystyczny biznes. Ciężki, na styku opłacalności, harował w nim jak wół. Padł podczas poprzedniego kryzysu. I poczuł ulgę. Postanowił zmienić życie, skończył prawo, zajął się działalnością antywindykacyjną. Znalazł nie tylko źródło zarobku, lecz także sens istnienia. – Ale z biegiem czasu zauważyłem, że moja klientela zaczęła się zmieniać. Jeśli wcześniej byli to ludzie, którzy nie ze swojej winy popadli w tarapaty, nie potrafili się dogadać z wierzycielami, którzy bezlitośnie hodowali ich długi, to od paru lat coraz więcej jest takich, którzy nabrali kredytów, wzięli coś w leasing lub na raty, z góry nie zamierzając tego spłacać. Prawdę mówiąc, nieraz miałem moralnego kaca, obsługując taką osobę – przyznaje. Teraz, jak sądzi, jego praca na nowo nabierze sensu, gdyż będzie pomagał ludziom, którzy tego naprawdę potrzebują.
Znalezienie satysfakcji w tym, co się robi, jest jedną z kluczowych spraw, która pozwala znaleźć w sobie moc przetrwania. Zbierając materiał do tego tekstu, przeprowadziłam wiele rozmów z ludźmi, którzy mają za sobą ciężkie chwile i właśnie odnajdywanie sensu pozwoliło im pójść dalej.
Jolanta, prawniczka z Podkarpacia, opowiedziała mi taką historię: kiedy Polska wchodziła w czas transformacji, ona była świeżo upieczoną adwokat z rozkręcającą się kancelarią, kredytem na budowę domu, w zagrożonej ciąży. I nagle nastąpił splot okoliczności, których nikt nie mógł przewidzieć: musiała położyć się do szpitala na podtrzymanie ciąży, syn urodził się ciężko chory, potrzebna była operacja, nie mogła pracować. Na dodatek w kraju rozszalała się hiperinflacja, a spłacanie kredytu stało się niemożliwe, bo z 9 mln zł zrobiło się 21 mln. Mąż wyjechał do USA pracować, by cokolwiek zarobić. A ona stała się bezrobotną mecenas. – Miałam dziecko, musiałam walczyć. Miałam także rodziców, którzy nie pozwolili, abyśmy umarli z głodu. Brałam jakieś zlecenia, chwytałam się każdej pracy, syna postawiłam na nogi, udało się wyjść na prostą, choć były momenty, kiedy widziałam przed sobą tylko ciemność – wspomina. Na spłatę kredytu złożyła się rodzina.
Kolejna rozmówczyni, Monika, skończyła kilka kierunków studiów, m.in. prawo, ochronę środowiska, politologię i teologię. Z takim potencjałem w 2008 r. postawiła na własną działalność gospodarczą, to miały być porady prawne online plus sklep z książkami. Wzięła na to kredyt. I wybuchł kryzys, interes padł. Stres, presja, poczucie bezradności. Windykatorzy i komornicy zaczęli pukać do drzwi. – Pożyczyłam 60 tys. zł, oddałam 70 tys., zł do spłacenia było jeszcze 80 tys. zł, przestałam to ogarniać – opowiada.
Szukała jakiegokolwiek płatnego zajęcia, więc zatrudniła się w firmie sprzątającej, pracowała w czterech miejscach, śpiąc po cztery godziny na dobę. A potem jeszcze okazało się, że jest chora: schizofrenia paranoidalna ujawniła się właśnie teraz. Szpital, brak dochodu, postanowienie o eksmisji. Jej wybawieniem był rok 2015 i nowelizacja przepisów o upadłości konsumenckiej. Wcześniej była ona praktycznie niemożliwa, po zmianie sąd ogłosił jej upadłość i zwolnił ze spłaty reszty zadłużenia. Mogła zacząć od nowa. Mówi, że jest szczęśliwa. Że zawsze wierzyła, iż kiedyś ten koszmar się skończy. – Mnie przetrwać, oprócz mamy, terapeutów, przekonania, że ze swoim potencjałem muszę kiedyś wskoczyć na orbitę, pomagała wiara w Boga – zwierza się. Ta wiara nadawała sens temu, co przechodziła.
Teraz, mimo pandemii, jest pełna optymizmu. Znów zarabia, jest w trakcie rejestracji fundacji, która będzie pomagała osobom w kryzysie psychicznym, chce zdawać na aplikację adwokacką. – Moje życie znów ma sens, jestem silniejsza, mam o co i po co walczyć – kończy Monika.
Brałam zlecenia, chwytałam się każdej pracy, syna postawiłam na nogi, udało się wyjść na prostą, choć były momenty, kiedy widziałam przed sobą tylko ciemność
Beata Bojda zaczynała karierę jako nauczycielka, polonistka po studium nauczycielskim, ale kiedy zmieniły się przepisy i okazało się, że nie ma wystarczających kwalifikacji, by uczyć dzieci, założyła „Pachnidło”, studio makijażu. Fajnie szło, pisały o niej pisma modowe, nie narzekała na brak zleceń. Wystarczyła jedna błędna decyzja. Dała się namówić na założenie szkoły, ale wspólnicy nie byli uczciwi. Umowa była taka, że oni dają finansowanie na pierwszy rok działalności, a ona swoje know-how. Rzuciła się w rozkręcanie nowego biznesu, zamknęła studio. Po roku wspólnicy podziękowali za współpracę i została na lodzie. Miała 52 lata i poczucie pustki.
– Córka, która studiowała na PWST, namówiła mnie, żebym zainwestowała w siebie, nauczyła się czegoś nowego – opowiada. Skończyła kierunek projektowanie ubioru na ASP w Łodzi, zaczęła się bawić nowymi umiejętnościami, jak nastolatka. I poszło. Zaczęły się wystawy w stolicach światowej mody. Londyn, Paryż, Dubaj, wszyscy pokochali etnospojrzenie na modę z Beskidów. Teraz wszystko zamarło, przeniosło się w czasie na kiedyś tam, w przyszłości, ale ona się nie boi, nie martwi, bo wie, że to, co robi, ma sens.
O poczuciu sensu życia, działalności, wspominają wszyscy moi rozmówcy. To jeden z najważniejszych czynników, który daje moc przetrwania. Rafał Olejniczak, coach, specjalista wsparcia psychologicznego w sytuacjach kryzysowych, przywołuje postać Viktora Frankla, austriackiego psychiatry i psychoterapeuty, ucznia Freuda, który podczas II wojny światowej znalazł się w obozie koncentracyjnym – najpierw w Theresienstadt, potem w Auschwitz i w Dachau. Przetrwał, bo myślał o przyszłości, o książce, którą napisze, kiedy wreszcie znajdzie się na wolności. Na temat sensu życia.
„Sens zmienia się nie tylko z dnia na dzień i z godziny na godzinę, lecz także od człowieka do człowieka. Dlatego liczy się przede wszystkim nie jakiś ogólnie pojęty sens, lecz to, co w danym momencie ma znaczenie w życiu konkretnej jednostki… Nie należy poszukiwać w życiu jakiegoś abstrakcyjnego sensu. Każdy człowiek ma swoje wyjątkowe powołanie czy misję, której celem jest wypełnienie konkretnego zadania. Nikt nas w tym nie wyręczy ani nie zastąpi, tak jak nie dostaniemy szansy, aby drugi raz przeżyć swoje życie. A zatem każdy z nas ma do wykonania wyjątkowe zadanie, tak jak wyjątkowa jest okazja, aby je wykonać” – napisał później w swojej pracy „Człowiek w poszukiwaniu sensu” wydanej w 1946 r.
Co więc będzie dalej z nami? Z naszym sensem życia, biznesami, gospodarką, pracą? Nikt tego nie wie, nawet uczeni w piśmie. Jacek Santorski bardzo mnie przestrzegał, żebym starała się uniknąć przesadnie optymistycznej narracji rodem z amerykańskich mów motywacyjnych. – Jak słyszę te bzdury typu „kiedy życie rzuca w ciebie cytrynami, sprzedawaj lemoniadę” szlag mnie trafia – wywodził. To może jedynie spotęgować frustrację człowieka, który nagle stracił wszystko, nie wie, co ma zrobić, nie wie, czy zarobi na chleb, czy jego firma się nie zawali. Mówienie mu „nie martw się” jest równie głupie, jak radzenie choremu na depresję, żeby poszedł na imprezę i się trochę rozerwał, zaraz będzie mu lepiej.
Więc co? Czasem właśnie lepiej nie robić nic. W filmie „Wejście smoka” jest scena, w której Bruce Lee walczy z tłumem przeciwników. Pokonuje kolejnych ośmiu, ale oni wciąż napierają i w końcu zostaje zamknięty w małym pomieszczeniu. Smok siada, zawiesza nunchaku na szyi, czeka. Czeka na to, co się wydarzy. Gotowy na wszystko.