Brexit czy wojny handlowe między USA i Chinami to żar, który tlił się pod światowym gospodarczym porządkiem. Pandemia będzie jak benzyna, która może zamienić go w pożar.
/>
Naprawdę czuję się tak, jakby to była jakaś inwazja, a my znaleźliśmy się pod okupacją. Chowamy się po domach, powiedziano nam: nie wychodźcie na zewnątrz. Nagle przestaliśmy funkcjonować. (…) Nie wiemy, jak długo to potrwa, kiedy pojawi się lek, jak szybko stworzymy szczepionkę. Nie mamy pojęcia, jak rozwinie się ten kryzys. Jesteśmy w stanie wojny i sądzę, że w krótkim czasie załamanie produkcji i wzrost bezrobocia będą znacznie większe niż w 2008 r.” – ekonomista Kenneth Rogoff, profesor Uniwersytetu Harvarda, w wywiadzie telewizyjnym z 19 marca.
„Prezes Banku Rezerwy Federalnej St. Louis James Bullard ocenia, że stopa bezrobocia w USA może osiągnąć 30 proc. w II kwartale ze względu na przestoje związane z zapobieganiem epidemii koronawirusa, z bezprecedensowym 50-procentowym spadkiem produktu krajowego brutto. Bullard wezwał do silnej reakcji fiskalnej, która powetowałaby 2,5 bln dol. utraconego dochodu w tym kwartale, by wywołać silne ożywienie w USA. Dodał, że Fed byłby gotów zrobić więcej, aby zagwarantować funkcjonowanie rynków w okresie dużej zmienności. – Wszystkie opcje są na stole – powiedział Bullard, nawiązując do dodatkowych programów pożyczkowych” – depesza agencji Bloomberg z 22 marca.
„Uważam, że potrzebujemy nowej definicji dla tego rodzaju bezrobocia, które będziemy mieli – mówi Christina Romer, ekonomistka z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, która przewodniczyła Radzie Doradców Ekonomicznych prezydenta Obamy podczas kryzysu finansowego. – To nie jest zwykłe cykliczne bezrobocie. To bezrobocie wynikające z kwarantanny. Firmy nie mogą działać. Ludziom nie wolno wychodzić z domu. Pomysł, że jeśli dasz ludziom pieniądze, to w jakiś sposób zapobiegniesz gwałtownemu wzrostowi bezrobocia, nie ma sensu. Żadna liczba bodźców popytowych nie zachęci ludzi do pójścia do restauracji, jeśli będą one zamknięte” – fragment tekstu „How the Covid-19 Recession Could Become a Depression” (Jak recesja spowodowana COVID-19 może stać się depresją), opublikowanego w serwisie Vox.com 23 marca.
Zabawy futurologów
Tak, to się właśnie dzieje na naszych oczach. Mamy czas destrukcji starego ekonomicznego porządku. Co do tego wszyscy są zgodni, a wybrane cytaty z ostatnich dni, które przytoczyłem powyżej, dobrze to pokazują. Z obecnego załamania wyłoni się coś nowego, bo tak jest zawsze. Kryzys światowy z 2008 r. odwrócił na trwałe trend dawania coraz większej swobody instytucjom rynków finansowych. Okazało się, że rynek sam się jednak nie wyreguluje, więc teraz banki mają tak ciasny gorset wymogów i przepisów (przynajmniej w Unii Europejskiej), że ledwo dyszą.
Szoki naftowe z lat 70. ubiegłego wieku, kiedy kraje arabskie zakręciły kurek z ropą, by wywrzeć polityczną presję na państwach Zachodu, zmusił gospodarkę do szukania oszczędności energii i opracowania nowych, bardziej wydajnych rozwiązań. Kryzys azjatycki z 1997 r. obalił mit tzw. azjatyckich tygrysów i kazał spojrzeć z innej perspektywy na rolę kapitału zagranicznego na rynku finansowym, szczególnie w kreowaniu akcji kredytowej bez wystarczających mechanizmów ostrożnościowych.
Teraz na gruzach starego porządku też powstanie nowy ład – z tym że nikt dziś jeszcze nie wie, jak będzie on wyglądał. Ekonomiści i socjolodzy bawią się w futurologów, dostarczając kolejnych scenariuszy. Niektóre są banalnie oczywiste – jak np. nowy model pracy w niektórych branżach. Jeśli ogólnoświatowy eksperyment z home office’em się powiedzie, to być może zostanie on z nami na dłużej. „Po ustanowieniu skutecznych zasad dotyczących pracy w domu być może zostaną one utrzymane” – mówił agencji Bloomberg Karen Harris, dyrektor zarządzający Bain's Macro Trends Group w Nowym Jorku. Podobnie ma się rzecz z nowymi metodami stosowanymi w oświacie, szybkim wzrostem znaczenia e-commerce kosztem handlu tradycyjnego, przeorganizowaniem w związku z tym roli logistyki i transportu. Przeorane zostaną tradycyjne branże rozrywkowe, ze słabnącą rolą usług masowych (kina, teatry, sale zabaw) na rzecz streamingu i usług spersonalizowanych. Przynajmniej do czasu znalezienia skutecznej szczepionki na koronawirusa i uznania COVID-19 za chorobę zwalczoną. Co może potrwać do pierwszej połowy przyszłego roku.
Ale są też scenariusze bardziej skomplikowane, w których wchodzimy na zupełnie nieznane terytorium. Co z globalizacją? Czy przetrwa? Co z porządkiem monetarnym, którego reguły były dość jasne: pieniądz ma swoją cenę, od niej zależy to, ile kredytu trafia do gospodarki i jak drogi jest ten dług – co z kolei ma wpływ na to, czy i jak gospodarka się rozwija. Czy to będzie mieć jeszcze znaczenie, skoro banki centralne dziś chętnie dostarczą każdą ilość gotówki – i to za darmo – niemal każdemu, kto tylko zechce ją wziąć?
Ofiara wolnego handlu
Nawet jeśli nie wiemy, jak będzie w czasach po pandemii, to z dużym prawdopodobieństwem możemy powiedzieć, jak nie będzie. Pierwszy ofiarą wojny z koronawirusem padnie wolny światowy handel. I nawet nie dlatego, że obecny kryzys zmusi międzynarodowe korporacje do przedefiniowania swoich łańcuchów dostaw, lecz przede wszystkim dlatego, że erozja swobodnej wymiany – i globalizacji w ogóle – nie zaczęła się teraz. Narodowy populizm, jaki zyskiwał na znaczeniu w zachodnich demokracjach w ostatnich latach, którego ukoronowaniem był brexit przegłosowany w referendum w czerwcu 2016 r., to pierwszy symptom. Wojny handlowe, jakie administracja Donalda Trumpa wznieca od 2017 r., są z kolei objawem powrotu protekcjonizmu w gospodarce, młodszego brata narodowego populizmu. Nałożenie przez USA ceł na stal i aluminium w marcu 2018 r. to faktyczny początek demontażu porządku ustalonego po II wojnie światowej, z jego Międzynarodowym Funduszem Walutowym, Bankiem Światowym i Światową Organizacją Handlu. Porządku, w którym liberalizacja wymiany towarowej nie tylko doprowadziła do rozwoju handlu międzynarodowego, lecz także szeroko otworzyła drzwi wielkim korporacjom do optymalizowania procesu produkcji, stworzenia czegoś, co dziś nazywamy globalnymi łańcuchami wartości albo globalnymi łańcuchami dostaw. Fragmentacja produkcji następowała w bardzo szybkim tempie, prowadząc do radykalnych zmian na gospodarczej mapie świata. Nieodłącznym elementem budowania łańcuchów były bowiem bezpośrednie inwestycje zagraniczne i skokowy wzrost wolumenu światowego handlu.
Amerykańskie cła na stal i aluminium, a potem cała seria decyzji uderzających głównie w import z Chin, z którymi USA mają duży deficyt (co szybko ekonomiści nazwali wojnami handlowymi), były krokiem wstecz w tym procesie. Profesor Jan Jakub Michałek z Wydziału Nauk Ekonomicznych UW na seminarium zorganizowanym przez Fundację CASE i mBank jeszcze we wrześniu ubiegłego roku zastanawiał się, do czego mogą doprowadzić owe wojny handlowe. Czy nastąpi destrukcja całego systemu? Czy reguły GATT i WTO, czyli dwóch organizacji, których zadaniem było przypilnowanie liberalizacji handlu, zostaną ostatecznie złamane? Według prof. Michałka jedną z konsekwencji mógłby być powrót do modelu, w którym wzajemne relacje handlowe kraje ustalają między sobą, podpisując odpowiednie umowy celne. To tzw. system bilateralny. – W takim systemie mamy ogromną nierównowagę sił. Jeśli np. USA miałyby negocjować z Hondurasem, to chyba nie trzeba tłumaczyć, kto ma mocniejszą pozycję w takich negocjacjach – mówił ekonomista.
Teraz, gdy pandemia pozrywała łańcuchy dostaw i obnażyła słabość dotychczasowego modelu, bo kolejne kraje wyłączają swoje gospodarki, nawoływania do większej samodzielności i samowystarczalności będą tylko przybierać na sile. Doktor Jakub Borowski ze Szkoły Głównej Handlowej, główny ekonomista Credit Agricole, uważa, że szczególnie w USA głosy, by odwrócić globalizację, będą narastać. Pandemia pokazała szkodliwość uzależnienia od łańcuchów dostaw i każe zadać pytania o kwestie bezpieczeństwa lekowego. – Gdy Donald Trump już się otrzepie z obecnego wstrząsu, czyli pewnie za jakieś dwa, trzy miesiące, przystąpi do ofensywy. I powie: zobaczcie, teraz widać wyraźnie, że globalizacja przyniosła nam wirusa, uzależnienie od innych, że sami nie możemy niczego wyprodukować. Tak będzie wyglądała próba rozegrania tego kryzysu – uważa dr Jakub Borowski. I dodaje, że podobne tendencje będą wykazywać inne kraje. I może jeszcze za wcześnie, by mówić o końcu globalizacji, bo zbyt wiele dużych amerykańskich firm zostałoby narażone na ogromne straty, gdyby USA zbyt gwałtownie chciały się z niej wycofać. Jest poważne ryzyko, że uderzyłoby to w okręty flagowe gospodarki USA, które mają zakłady produkcyjne w wielu krajach świata. Proces wypisywania się z globalizacji będzie powolny. – Ale będzie postępował, a nowe projekty będą wstrzymywane. Część firm na nowo przemyśli strategie otwierania kolejnych fabryk. Nic już nie będzie takie jak dawniej, to jest przełom. Do głosu będą dochodzić populistyczne argumenty w stylu „więcej samowystarczalności” w odpowiedzi na silny szok, z jakim się właśnie zmagamy – mówi dr Borowski.
Nadchodzą czasy silnych
Borowski podziela obawy prof. Michałka: niektóre gospodarcze potęgi, choćby USA, pójdą w kierunku bilateralizmu w wymianie handlowej. Co może prowadzić do spięć – kraje mniejsze i gospodarczo słabsze będą stawiały opór. Dla nich to niekorzystny obrót spraw, bo w dłuższym terminie są beneficjentami swobodnego handlu, m.in. dlatego, że wiąże się on ze wzrostem inwestycji, które przyspieszają ich rozwój gospodarczy. – Widzę tu dwa wątki. Pierwszy to polityka administracji USA, której stanowisko może się utwardzić. Drugi to podejście do tematu globalnych korporacji – mówi dr Borowski. O ile można dość łatwo przewidzieć, co zrobi Trump, o tyle popandemiczne strategie korporacji są na razie zagadką. A będą istotne dla kształtowania się nowego ładu. – Firmy, wyciągając wnioski z obecnych wydarzeń, będą się zastanawiać, czy i jak modyfikować swoje łańcuchy dostaw. Być może uznają, że był to jednorazowy – choć głęboki i bezprecedensowy – szok, który wkrótce minie. I zechcą zostawić wszystko po staremu. A być może zdecydują się bardziej rozproszyć poszczególne ogniwa łańcuchów, dublując je w różnych krajach dla większego bezpieczeństwa. Jedno wydaje się pewne: masowego wyjścia z Chin nie będzie. Bo oznaczałoby to utratę dostępu do tego ogromnego rynku – przekonuje ekonomista.
Doktor Jakub Sawulski, kierownik zespołu makroekonomii w Polskim Instytucie Ekonomicznym (PIE), również zastanawia się nad ruchem globalnych przedsiębiorstw. Według niego firmy same się zorientują, że przy podejmowaniu decyzji o lokowaniu produkcji jej niski koszt nie może być jedynym kryterium, że istotne są także bezpieczeństwo i ciągłość dostaw. – Natomiast trudno zakładać, że państwa będą im nakazywać lokowanie łańcuchów produkcji w określonych miejscach. Może w wybranych sektorach, ale żeby to było masowe w całej gospodarce – tego sobie nie wyobrażam – mówi dr Sawulski. Jego zdaniem w świecie po pandemii rząd definitywnie przestanie być traktowany jak nocny stróż, który ma stać z boku i wtrącać się z rzadka w to, co się w gospodarce dzieje. – Właśnie sobie przypominamy, jak fundamentalna jest w niej funkcja państwa. Ma ono być gwarantem bezpieczeństwa swoich obywateli. Być może lekcja, jaka zostanie z trwającej epidemii, będzie taka, że istnieją kategorie towarów i usług, które państwo musi móc zapewnić z własnych zasobów – podkreśla ekonomista PIE. Jakie to kategorie? Na przykład produkcja rolna. Albo farmacja. – Okazuje się, że są w gospodarce obszary – poza tradycyjnie uznanymi za strategiczne, jak energetyka – których nie możemy całkowicie powierzyć innym. Już dziś się mówi, że za dużo produkcji medycznej jest umiejscowione w Chinach, a w efekcie Europa nie jest w stanie wytworzyć niektórych potrzebnych dziś towarów własnymi siłami. W tym sensie globalizacja zapewne się nieco cofnie. Państwa stwierdzą, że na wypadek kryzysów muszą być samowystarczalne w niektórych dziedzinach – tłumaczy dr Jakub Sawulski.
Czy pieniądz będzie jeszcze coś wart
Państwo wzmocni swoją pozycję przynajmniej w jeszcze jednym aspekcie: będzie nie tylko kreatorem produkcji tego czy innego towaru, stymulując rynek poprzez zamówienia, ale może też przejąć kontrolę nad tak strategicznym obszarem, jak finansowanie gospodarki. Co dzieje się właśnie teraz i to na niespotykaną dotąd skalę. Mechanizm rynkowy, w którym tańszy lub droższy pieniądz pozyskiwany z rynku kapitałowego bądź pożyczany od banków służy do finansowania produkcji czy kreowania popytu, został wyłączony. Powszechny lockdown oznacza przecież, że duża część usług – a w niektórych krajach także produkcji – przestała działać. Co z jednej strony drastycznie zmniejszyło ich podaż, a z drugiej za chwilę przełoży się na głęboki spadek popytu, gdy ludzie zatrudnieni w usługach zaczną tracić pracę.
I tu właśnie wchodzi państwo. Banki centralne – jak amerykański Fed – ogłaszają niespotykany wcześniej plan skupu, by udowodnić, że są w stanie utrzymać płynność na rynku finansowym. Z kolei rządy – jak administracja Trumpa – rzucają pomysły bezpośredniej wypłaty pieniędzy obywatelom. W przypadku USA to tysiąc dolarów dla każdego. Inne kraje deklarują wzięcie na siebie wypłat większej lub mniejszej części wynagrodzeń ludzi zagrożonych bezrobociem. Wszystko po to, by utrzymać zatrudnienie. – Na naszych oczach mogą być złamane dwa dogmaty. Pierwszy dotyczy tzw. helicopter money, drugi – dochodu podstawowego – mówi dr Jakub Sawulski. Czym są „pieniądze z helikoptera”? To propozycja wysunięta przed laty przez Miltona Friedmana, choć samo pojęcie spopularyzował Ben Bernanke, były szef Fed. Zgodnie z tą koncepcją bank centralny emituje nowe pieniądze, po czym przekazuje je ludziom. Akcja jest jednorazowa, celem jest podkręcenie popytu w warunkach stagnacji i bardzo niskiej inflacji.
Dochód podstawowy to pomysł mający do tej pory jednoznacznie lewicowe zabarwienie, kojarzony ze skandynawskimi państwami dobrobytu. Eksperymentowała z nim m.in. Finlandia. Propozycja zakłada wypłacanie z budżetu świadczenia każdemu obywatelowi. Niektórzy uważali to za alternatywę dla skomplikowanych systemów świadczeń społecznych – wypłacanie równej kwoty dla wszystkich jest tańsze i prostsze. Ale do tej pory pomysł nigdzie się nie przyjął na stałe.
– Wygląda na to, że możemy mieć połączenie helicopter money z dochodem podstawowym, bo aby rząd mógł wypłacić ludziom pieniądze, bank centralny musi je dziś wyemitować – wyjaśnia dr Sawulski.
Najbardziej zbliżony do tej operacji jest plan USA. Fed zamierza wypuścić platynowe monety o wartości 2 bln dol. jako rezerwę pod rządowy program wsparcia gospodarki na taką właśnie kwotę. Trudno powiedzieć, czy spełnia to podręcznikową definicję „helikoptera z pieniędzmi”, czyli bezpośredniego, bezzwrotnego finansowania przez bank centralny wydatków budżetowych uznanych za niezbędne dla funkcjonowania gospodarki. Podobnie jak nie sposób stwierdzić, czy pomysł „tysiąca dolarów dla każdego Amerykanina” wypełnia kryteria dochodu podstawowego.
Na pewno bardzo go przypomina – również z perspektywy celu, jakiemu ma służyć. 2 bln dol. mają zadziałać jak respirator, który podtrzyma oddech pacjenta w ciężkim stanie. Jest jasne, że wyciągnięcie wtyczki z gniazdka gospodarczego obiegu wywoła gwałtowny spadek PKB. Wszyscy mają jednak nadzieję, że to tylko reset, że – jak mówił James Bullard agencji Bloomberg – ma to tylko wyrównać spadek dochodu narodowego, do którego dojdzie w II kwartale. A potem, po podaniu antybiotyku, pacjent złapie głęboki oddech. Inwestorzy kurczowo trzymają się tego scenariusza, co widać było choćby po notowaniach amerykańskiej giełdy we wtorek. Rozbudzone nadzieje na przepchnięcie rządowego pakietu przez Kongres wywindowały niektóre indeksy na Wall Street o 10 proc. w górę (w czwartek pakiet został przyjęty przez Senat).
Ale są też inne scenariusze, uwzględniające lekcje z wydarzeń po poprzednim kryzysie, gdy banki centralne prowadziły ultrałagodną politykę pieniężną – a więc dostarczały bardzo taniego pieniądza – która nie przyniosła oczekiwanych efektów w gospodarce realnej. Pytanie, czy takie efekty wywoła pieniądz darmowy. Doktor Jakub Sawulski zwraca uwagę, że poprzednie luzowanie ilościowe zasiliło w płynność przede wszystkim rynek finansowy – a my przecież chcielibyśmy zwiększyć popyt w gospodarce realnej, a nie pompować ceny akcji. Dochód podstawowy mógłby tak zadziałać, ale czy to brak popytu będzie przeszkodą? – Jeśli ludzie mają siedzieć w domach, stosować social distancing, który przekłada się na spadek aktywności gospodarczej, to głównym problemem, przynajmniej w początkowej fazie, nie będzie brak pieniędzy na wydatki, tylko to, że nie będzie na co tych pieniędzy wydawać – tłumaczy ekonomista.
Druga wątpliwość: jak daleko trzeba się będzie posunąć, jeśli obecny lockdown miałby trwać dłużej i do szoku podażowego miałby dołączyć również głęboki spadek popytu. Kenneth Rogoff w cytowanym wcześniej wywiadzie nazwał program rządu USA „jedynie pakietem startowym”. Bo przecież mówimy o wyłączeniu na dwa, trzy miesiące gospodarki wartej 23 bln dol. To powoduje ogromną dziurę – przede wszystkim skokowy wzrost bezrobocia. Dlatego, twierdzi Rogoff, trzeba zrobić wszystko, by kryzys nie eskalował. A dogmaty, takie jak konieczność utrzymania niskiego długu publicznego czy dewaluacja pieniądza, to ostatnia rzecz, którą należy się dziś przejmować.