Wirus-świrus – śmiali się jeszcze niedawno. W jednym momencie zmieniło się wszystko. Nie, nie zachorowali. SARS-CoV-2 zaatakował ich biznes.



ikona lupy />
Magazyn DGP okładka 20 marca 2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Maria od lat prowadzi ze wspólniczką siłownię dla pań na Śląsku oraz organizuje kursy pływania dla najmłodszych. To nie jest łatwy biznes, bo konkurencja olbrzymia, trzeba się nieźle nagłowić, żeby utrzymać klientów. Część pracowników jest na etatach, większość instruktorów była zatrudniona na umowy zlecenia. Była. „Drogie panie, z niezależnych od nas przyczyn, jesteśmy zmuszeni zawiesić zajęcia w naszym klubie” – ogłosiła 12 marca na Facebooku. Dalej było o tym, że karnety zachowają ważność na czas po epidemii. I życzenia zdrowia. Problem z kursem pływania sam się rozwiązał, bo miasto zamknęło pływalnię. Na razie do końca miesiąca, ale jest raczej pewne, że kłódka na drzwiach powisi jeszcze ładnych kilka, kilkanaście tygodni. Albo i dłużej.
Co można zrobić w takiej sytuacji? – Nie wiem – przyznaje Maria. I dodaje, że wzorem Scarlett O’Hary postanowiła pomyśleć o tym jutro. Albo pojutrze. – Napiszcie o nas, tych wszystkich maluchach, którzy nie mają zapasów, aby przetrwać choćby miesiąc bez pomocy – prosi.
Maria obawia się, że cała pomoc państwa pójdzie w kierunku większych firm, które płacą większe podatki, zatrudniają więcej ludzi. Więcej znaczą w PKB. A tacy jak ona zostaną sami. Ona jeszcze jakoś przetrwa, mąż ma emeryturę, niewielką, ale zawsze. Nie wie za to, co się stanie z jej ludźmi, tymi instruktorami na śmieciówkach, którzy teraz nie znajdą żadnego zajęcia i nie będą mieć dochodów. No i w jaki cudowny sposób ma wyczarować pieniądze, aby zapłacić etatowcom. To mała firemka, przędzie od pierwszego do pierwszego, zero oszczędności. W dodatku zadłużona w banku, bo wzięły kredyt na nowe sprzęty w siłowni. A tu pensje, zaliczki na PIT, składki na ZUS. – Chętnie bym się przebranżowiła, ale nie jest to proste. Każda nowa działalność wymaga nakładów, a ja już jestem zadłużonym bankrutem – ocenia swoją sytuację Maria.
Pakiet pomocowy, który w środę ogłosił premier, nie bardzo ją przekonuje. Dopłata do wynagrodzeń pracowników to przydatna rzecz, ale odroczenie składek na ZUS ocenia jako działanie „przykrywkowe” – niby coś proponują, ale dla małych firm może się to okazać zupełnie nieprzydatne. – Super, że przez trzy miesiące nie będę musiała płacić, ale skąd wezmę pieniądze po tak długim czasie bezczynności i niezarabiania, żeby oddać? – pyta retoryczne.

Najgorsza jest niepewność

Wtóruje jej Szymon Ostrowski, właściciel firmy z branży marketingu i PR. – Zastanówmy się, co będzie, jak ci wszyscy fryzjerzy, właściciele barów z kebabem czy siłowni będą mieli za trzy miesiące podwójny ZUS do zapłacenia, czyli ok. 3 tys. zł. miesięcznie? To rozwiązanie pogłębi kryzys. I sprawi, że wielu przedsiębiorców znów skryje się w szarej strefie – twierdzi.
Tak się zresztą już dzieje. Internet jest pełen przykładów, że mimo zakazów i wbrew zdrowemu rozsądkowi ludzie próbują coś zarobić. „Dyscyplina się luzuje. Na dzielni otwarty fryzjer i ludożerka na lokalnej grupie zjada tych, którym się to nie podoba. Szydera na pełnych obrotach”. Ktoś pisze o otwartym chińczyku, wejście na hasło. „Ponieważ ZUS nie zawiesił płatności składek, tylko odracza i trzeba to będzie spłacić, jutro otworzy kosmetyczka, pani od pazurków, szewc, hydraulik i inni” – komentuje jeden z internautów.
Szymon jest na razie spokojny o zlecenia w swojej firmie. Kontrakty ma podpisane do końca września. Można się jednak spodziewać, że skutki gospodarcze koronawirusa zobaczymy pod koniec roku.
– Obecnie najgorsza jest niepewność, kiedy napięcie związane z koronawiusem się skończy. To pierwsze takie wydarzenie od czasu naszej transformacji. Na to nie można się przygotować – mówi.
Zespół Szymona liczy kilka osób. Choć firma szybko rośnie, to nie zdecydował się podpisać z nimi umów o pracę. Jak mówi, specyfika projektów sprawia, że są to umowy o dzieło. Jak są zlecenia, to są umowy. Nie będzie zleceń, nie będzie również honorariów. Są wprawdzie obietnice premiera wsparcia osób na samozatrudnieniu, czy jednak się sprawdzą, okaże się w praniu. Na razie wszyscy czekają, w jaki sposób te obietnice zostaną przekute w konkretne rozwiązania prawne.
– Przeglądam dokładnie ten dokument („Gospodarcza i społeczna tarcza antykryzysowa dla bezpieczeństwa przedsiębiorstw i pracowników w związku z pandemią wirusa Sars-CoV-2” – red.) i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że mały przedsiębiorca znów będzie miał pod górę – komentuje Szymon Ostrowski.
Niektórzy mogą być jednak zadowoleni, np. właściciele małych sklepów, które dostały mocno w skórę najpierw od hipermarketów i dyskontów, a potem przez wprowadzenie zakazu handlu w niedziele. Teraz mają lepiej, bo wiele osób dużym łukiem omija wielkopowierzchniówki. Jeden z klientów Ostrowskiego, właściciel kilku niewielkich sklepów w 20-tys. mieście, włączył do oferty dostawę pod drzwi. Samochody jeżdżą non stop. Choć ma zamówienia z całej Polski, obsługuje wyłącznie lokalnych klientów. Z dnia na dzień przyjął czterech dodatkowych kierowców, a i tak terminowy dowóz zakupów jest nie lada wyzwaniem.
Przed właścicielami innych sklepów są jednak trudne chwile. Na przykład branża odzieżowa: większość towaru zamawia się w Chinach. Sezon letni zaczyna się w połowie marca, kolekcje zostały zaprojektowane i zamówione dawno temu, ale nie trafią do sklepów. Raz, że nie miał ich kto szyć, bo chińskie fabryki stały. Dwa, że nie ma jak ich dostarczyć. A więc sezon z głowy. Podobnie jest z butami, artykułami sportowymi… Nie zarobią ani ci, którzy handlują nimi na dużą skalę, ani małe sklepiki. Nawet gdyby jakimś cudem wirus zniknął, wszystkie sklepy i galerie otworzyły podwoje, to nie będzie miał kto kupować tego towaru, ludzie nie rzucą się na towary mniej potrzebne, bo myślą o jedzeniu i lekach, a wielu obawia się o pracę.

Dużo PR-u, mało contentu

A co z tymi, którzy postawili na usługi fryzjerskie czy kosmetyczne? Marzena Kanclerska jest właścicielką sieci salonów pielęgnacji paznokci w Warszawie. Swoją firmę budowała sama, od zera, teraz zatrudnia na etatach 40 osób, ich pensje plus inne koszty stałe – czynsze za lokale, media, obsługa kredytów czy umów leasingowych – to koszt 250 tys. zł miesięcznie. – Nie mam teraz żadnych dochodów, to usługa, której nie da się przenieść do sieci – wzdycha Kanclerska. Nikt jej nie zapłaci za to, że będzie na YT opowiadała klientkom, jak wyciąć sobie skórki przy paznokciach. I przyznaje, że nie wie, co ma powiedzieć ludziom. Wysłała ich do domów, sama też grzecznie siedzi w czterech ścianach, żeby nie rozprzestrzeniać wirusa. Zapas maseczek, jaki miała w swojej firmie, przekazała służbie zdrowia, bo tam są teraz bardziej potrzebne. Do środy czekała na plan ratunkowy rządu, wiązała z nim duże nadzieje. Teraz nadzieja znikła. – Dużo PR-u, mało contentu – komentuje. – To nie jest propozycja dla mnie.
A konkretnie? Do 40 proc. dopłaty do pensji – super, ale ona nie ma teraz żadnego ruchu w salonach, nie zarabia i nie zarobi jeszcze pewnie długo ani grosza. Zapasów gotówki nie ma, bo żyje z klienta codziennego.
– We Francji przedsiębiorcy zostali zabezpieczeni przed wyrzuceniem na bruk przez właścicieli lokali. Wszystkie płatności zostały zawieszone. Ja negocjuję zawieszenie czynszu z właścicielami lokali. Od poniedziałku zaczynam indywidualne spotkania z pracownikami. Wszystko w celu jak największego ograniczenia kosztów stałych na czas przestoju. Jeśli je zredukuję lub chociaż odroczę, jest szansa, że będę miała do czego wracać – wzdycha.
Marzena Kanclerska przesyła mi petycję, jaką branże beauty, kosmetologiczna i kosmetyczna wystosowały do rządzących. Stoi w niej, że większość salonów postanowiło zawiesić działalność na czas, którego nikt nie jest w stanie określić. „Dalsze funkcjonowanie naszych salonów naraziłoby na niebezpieczeństwo zarażenia się naszych klientów i pracowników, a zarazem rozprzestrzeniania się COVID-19” – piszą na wstępie. Dalej jest o czynszach, odpowiedzialności za pracowników, a kończy się wezwaniem „do zastosowania odpowiednich rozwiązań prawnych, to znaczy zwolnienia przynajmniej z niektórych podatków i innych należności publiczno prawnych, jak np. składki ZUS”. Identyczne problemy i podobne oczekiwania mają reprezentanci innych branż z sektora MSP.
Oprócz składek na ZUS, które są często wymieniane na pierwszym miejscu przez przedsiębiorców, olbrzymim problemem są czynsze za wynajmowane przez nich lokale oraz niekorzystne z punktu widzenia najemców umowy. Do tego dochodzi brak precyzji w pisanych w pośpiechu i na kolanie przepisach.

Galernicy na rozdrożu

Mecenas Tomasz Henclewski z Poznania, który reprezentuje interesy „galerników”, jak nazywa się osoby wynajmujące lokale od galerii handlowych, od kilku dni odbiera telefony od przerażonych klientów z całego kraju. Rzecz w tym, że w rozporządzeniu ministra zdrowia z 13 marca w sprawie ogłoszenia na obszarze Rzeczypospolitej Polskiej stanu zagrożenia epidemicznego zostało wymienionych kilka branż, które powinny zamknąć lokale prowadzone w tych obiektach. To m.in. tekstylia, meble, sprzęt rtv. Rozporządzenie nie uwzględnia jednak choćby punktów jubilerskich, perfumeryjnych, komputerowych czy z zabawkami. – I niektórzy zarządzający galeriami wymuszają na najemcach, aby otwierali sklepy, grożąc im wysokimi karami umownymi w razie niedostosowania się, gdyż nie zostały one wyszczególnione w dokumencie – opowiada mecenas Henclewski. Argumentacja jest jeszcze taka, że w rozporządzeniu użyto zwrotu „te, których podstawową, przeważającą działalnością jest…” np. sprzęt radiowo-telewizyjny, a przecież podstawową działalnością sieci Media Expert są komputery, więc ich rozporządzenie nie dotyczy. – Taki przedsiębiorca nie wie, co ma począć: bo z jednej strony jest rozporządzenie, które na zdrowy rozum dotyczy wszystkich poza spożywką, drogeriami i aptekami, jednak zostało napisane tak, a nie inaczej. Z drugiej strony ma podpisaną z galerią umowę, w której za nieotwarcie punktu grożą wysokie kary. Z trzeciej boi się wirusa, czuje się odpowiedzialny za zdrowie sprzedawców i klientów. Wreszcie z czwartej, nawet jak pośle do sklepu personel, to na darmo, bo w galeriach nie ma kupujących – opowiada prawnik.
Kolejna linia sporu idzie o to, czy ci, którzy zamknęli sklepy, powinni płacić czynsze. Oczywiście galerie stoją na stanowisku, że tak, przecież to nie z ich winy przedsiębiorcy nie mogą zarabiać.
– Mnóstwo, mnóstwo ludzi jest na skraju bankructwa, nie mają z czego płacić. A wynajmujący są uzbrojeni w zabezpieczenia, których nie zawahają się użyć, te wszystkie weksle, kaucje, gwarancje bankowe, akty notarialne – dodaje mecenas Henclewski. Jego zdaniem jedynym wyjściem jest to, aby wynajmujący, najemcy i banki usiedli do stołu i spróbowali się dogadać. We wspólnym interesie, bo inaczej wszyscy stracą: kiedy kryzys minie i będzie można zacząć budować rynek od nowa, to galerie się otworzą, ale nie będzie miał kto w nich prowadzić sklepów, bo najemcy zbankrutują. A od bankrutów banki nie będą miały czego windykować.
Kilku prawników, z którymi rozmawiałam (oni akurat proszą o anonimowość), przyznaje, że są zawaleni sprawami wniosków o upadłość. Ale sądy odwołują rozprawy, a minister sprawiedliwości zwrócił się do prezesów o niewysyłanie pism, od których zaczynają biec terminy. Powód: Poczta Polska skróciła godziny urzędowania, nie jest w stanie obsługiwać korespondencji, przed placówkami ustawiają się kolejki.

Można było inaczej...

Szymon Ostrowski, który prowadzi także szkolenia z promocji i planowania biznesu, uważa, że dzisiejszy kryzys, głównie na rynku usług, to często wina samych przedsiębiorców, którzy stawiają swoją działalność na jednej „nodze” – branży czy pojedynczym kliencie, nie zabezpieczając się na wypadek katastrofy, nie szacując właściwie ryzyka. – Biznes to rodzaj hazardu, trzeba być przygotowanym, że coś złego może się wydarzyć, mieć zasoby, żeby móc przetrzymać przynajmniej trzy miesiące, a najlepiej rok bez przychodów. Tymczasem niektórzy nie wiedzą nawet, ile wydają pieniędzy na miesiąc, po prostu nie ogarniają – twierdzi. Według niego to wina mentalności: tacy przedsiębiorcy nie tworzą firmy, tylko samodzielne stanowisko pracy. Zachowują się i myślą jak pracownicy. – Po ponad 10 latach prowadzenia biznesu nauczyłem się pokory i działam bardziej zachowawczo. Gdy przewidywałem spadek przychodów w głównym biznesie, uruchomiłem specjalistyczny sklep internetowy ze sprzętem dla żeglarzy „na drugą nogę”, nawiązując współpracę z producentem i jednocześnie dogadując się z innym europejskim dystrybutorem, że jeśli towar się nie sprzeda, to on go odkupi. Ostrożność i minimalizowanie ryzyka to podstawa. Moja strategia to rozwój w kilku branżach równocześnie, co zmniejsza skutki niepowodzenia – kończy Ostrowski.
Niby racja, ale trudno było przewidzieć, że wystąpi epidemia, z którą nie tylko służba zdrowia, lecz także polska gospodarka w większości oparta na usługach nie będą mogły dać sobie rady. A o tym, że nawet dywersyfikacja zakresu świadczonych usług nie jest idealnym rozwiązaniem, świadczy przykład Sergiusza, Rosjanina, który od 30 lat mieszka i pracuje w Polsce. Jest tłumaczem, oprowadza delegacje, pomaga rosyjskojęzycznym ekipom telewizyjnym czy radiowym przygotowywać materiały z Polski, a dodatkowo jeździ na taksówce. – I w tych wszystkich dziedzinach właśnie dostaję po dupie – mówi krótko.
Tłumaczenie jest mało dochodowe, ale jest stałym źródłem gotówki. To znaczy było, bo teraz nie ma czego i dla kogo tłumaczyć. Odwoływane są targi, biznesmeni nie wyjeżdżają, nie spotykają się, nie zawierają nowych umów.
Sergiusz był dogadany z ekipą telewizji z Moskwy, mieli spędzić pięć dni w Polsce, ale nie przyjadą – epidemia, zamknięte granice. On nie jest tłumaczem przysięgłym, ale od kolegów wie, że i ci zostali z pustymi rękami, bez zleceń, bo sądy nie pracują. – Rynek się zamknął, wyparował – rozkłada ręce. Na taksówce także przestał zarabiać, bo większość klientów jego korporacji to firmy, a one powysyłały pracowników do domów. – Od feralnego piątku 13 marca jest jak 30 grudnia, kiedy nikt już nie pracuje, a jeszcze nie ma ruchu sylwestrowego – próbuje żartować Sergiusz. Knajpy pozamykane, to zabrakło nawet klientów po kilku głębszych, galerie świecą pustkami, miasta wymarły.
Myślał, żeby zacząć dowozić ludziom zakupy i jedzenie, ale jest problem z płatnościami, bo on nie ma działalności gospodarczej (funkcjonował, zawierając umowy z kontrahentami), a jako osoba fizyczna nie może mieć terminala. Do tego nie może liczyć na pakiet pomocowy, bo ten też dotyczy tylko przedsiębiorców, a nie zleceniobiorców.

Błogosławiona budżetówka

– Muszę coś wyrzeźbić, ale na razie jestem w szoku, jak większość mnie podobnych – przyznaje Sergiusz. I śmieje się, że niemal zazdrości znajomemu, który pracuje w branży eventowej i z dnia na dzień firma, w której jest zatrudniony, straciła wszystkich klientów. Tyle że kumpel jest na etacie, więc ma szansę, że przez dwa, trzy miesiące będzie jeszcze dostawał jakieś pieniądze.
Na razie strategią na przeżycie Sergiusza jest żona – pielęgniarka i jej pensja. Takie czasy, kiedyś ludzie współczuli pielęgniarkom, że mało zarabiają. Dziś pewnie niejedna fryzjerka żałuje, że nie uczyła się, jak robić zastrzyki. Nawet Marzena Kanclerska przyznaje, że ma ostatnio takie momenty, że jej największym marzeniem byłaby praca na etacie w jakimś nudnym urzędzie, w budżetówce.
Oczywiście nie wszyscy zbankrutują. Nie zostaną same gruzy. Niekoniecznie musi stracić gastronomia, zwłaszcza te punkty, które okażą się elastyczne i będą dostarczać zamówione dania do klientów lub sprzedawać na wynos. W minioną sobotę, kiedy już panował zakaz wpuszczania ludzi do restauracji, pubów czy barów, przed renomowanymi restauracjami czy barami ustawiały się kolejki po zapakowane dania. Dobrze się kręci interes kurierski, żeby tylko nie zabrakło ludzi do pracy.
Lepiej niż w wielkich miastach stoją drobne biznesy w małych miejscowościach – tam ludzie są bardziej konserwatywni, konkretni, rzadziej kupują na kredyt czy biorą w leasing, bo wierzą w gotówkę. Zamiast wynajmować lokal na sklep, otwierają go we własnym domu. Te małe interesy są też bardziej elastyczne niż większe firmy, które trudniej przestawić na całkiem nowe tory.
Na razie trzeba bronić się przed wirusem i szacować straty. To normalne, że wszyscy się boją. – Myślę, że jeszcze nie zdajemy sobie do końca sprawy, ile i co naprawdę tracimy. Za dwa tygodnie powinno być wiadomo, ile osób zostało bez źródła utrzymania. Niektórzy pewnie znajdą coś nowego, bardziej pasującego do sytuacji. Jednak większość małych firm to freelancerzy, dla których pracy może nie być teraz, a potem tym bardziej, bo gospodarka będzie wyglądać inaczej. Dziś mają stres, obawy przed przyszłością, a to paraliżuje. Nie wystarczy być kreatywnym. Trzeba umieć przewidywać przyszłość. A kto przewidział kryzys koronawirusa? – komentuje dr Anna Adamus-Matuszyńska, socjolog, wykładowca w Katedrze Zarządzania Publicznego i Nauk Społecznych Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach.
To dziś. Jutro będziemy od nowa budować nasz świat. Mecenas Henclewski jest pewien jednego: nie będzie to świat nieposkromionej, radosnej konsumpcji i musimy się nauczyć myśleć po nowemu, zamiast płakać za tym, co właśnie tracimy.