"Koronakryzys to nie przelewki. Zagrożeniem jest nie tylko widmo recesji. Na szali leży przetrwanie Unii Europejskiej oraz demokracji w krajach rozwiniętych”. Tak brzmi główne przesłanie listu otwartego zainicjowanego przez grupę portugalskich ekonomistów. Przyłączyło się do nich już wielu kolegów po fachu z całej Europy.
/>
Ekonomiści tłumaczą w liście, że nie mamy dziś do czynienia ze zwykłym kryzysem. Wszystko dlatego, że środki konieczne do walki z epidemią uderzają w nowoczesne, zdecentralizowane gospodarki rynkowe jednocześnie od strony popytu i podaży. Jeżeli pracownicy (z powodu kwarantanny) nie pojawią się w pracy, dobra nie zostaną wyprodukowane.
Jeżeli klienci nie będą mogli nabywać dóbr i usług, to nie zostaną one sprzedane, wskutek czego ucierpi cały łańcuch produkcyjny wiodący od dostawców surowców, poprzez podwykonawców, po producentów i dystrybutorów.
Bardzo szybko brak płynności stanie się dotkliwym problemem niemal wszystkich uczestników życia gospodarczego. Firmy stracą zdolność płacenia pracownikom, obsługiwania zaciągniętych pożyczek oraz obciążeń fiskalnych.
Bez wpływów podatkowych państwa zaczną się uginać pod presją zobowiązań – starych i nowych. Znane z niedalekiej przeszłości kryzysy zadłużeniowe powrócą. Z tych powodów obecny kryzys – piszą ekonomiści – to nie jest zagrożenie, które da się odpędzić mieszanką standardowych posunięć: obniżek stóp procentowych czy programów robót publicznych.
Jakby tego było mało, trzeba jeszcze dokonać przeorganizowania gospodarczych priorytetów. Pokonanie koronawirusa (lub choćby tylko zahamowanie jego śmiercionośnych efektów) wymaga, by gospodarki produkowały więcej sprzętu medycznego (maseczki, respiratory) oraz know-how potrzebnego do stworzenia szczepionki na wirusa. Przypomina to pod wieloma względami gospodarowanie zasobami w czasie wojny, gdy sektor militarny staje się nadrzędny. Spora część tego przeorientowania wymaga koordynacji łańcuchów produkcyjnych sięgających daleko poza granice pojedynczych państw narodowych.
Na poziomie międzynarodowym musi się też pojawić odpowiedź fiskalna czy monetarna. Dotyczy to zwłaszcza krajów połączonych na dobre i na złe wspólną walutą euro. Bez takiej koordynacji słabsi członkowie UE bardzo szybko wylądują w potrzasku podobnym do tego, w którym znaleźli się w czasie kryzysu zadłużeniowego. Grecy, Portugalczycy czy Hiszpanie mogli wówczas tylko obserwować, jak ich gospodarki, będące pod obstrzałem rynków finansowych, toną. Nie był to przyjemny widok, a niezdolność europejskich elit do przedstawienia wspólnej recepty na kryzys mocno podkopała wiarę w unijny projekt.
Ekonomiści podpisani pod listem otwartym już nie proszą Europy o wspólne działanie. Oni się go domagają. Przekonują, że potrzebne będą drastyczne rozwiązania: zaopatrywanie populacji w tzw. helicopter money (bezzwrotne wypłaty pieniędzy przypominające bezwarunkowy dochód podstawowy), wspólne euroobligacje i inne niekonwencjonalne posunięcia. Tym razem nie uda się wykręcić półśrodkami. Europa nie może po raz kolejny rozczarować swoich obywateli. Nie może zawieść ani nawet pozostać bierna. „Jeśli nie znajdziemy sił, by działać dziś, to koszt działania jutro będzie zdecydowanie większy” – podsumowują swoje wystąpienie eksperci.
„Europo, działaj albo giń” – nie, tego w liście nie ma. Ale taka parafraza słynnej maksymy Benjamina Franklina mogłaby się w tym apelu spokojnie znaleźć.