Bank centralny ogłosił program, jakiego polska gospodarka jeszcze nie widziała. Zamierza zrobić wszystko dla wsparcia banków, które mają pomóc firmom utrzymać płynność.
Bank centralny jest gotów drukować złotego, żeby ratować firmy przed skutkami epidemii koronawirusa. To oczywiście uproszczenie, ale NBP przedstawił wczoraj pakiet działań, jakiego jeszcze polska gospodarka nie ćwiczyła. Zapowiedział m.in. skup obligacji skarbowych z rynku wtórnego, by w ten sposób dostarczać pieniądze bankom komercyjnym. Dzięki temu nie będą one zakręcały kredytowego kurka dla przedsiębiorstw.
NBP wesprze tym samym rządowe plany łagodzenia gospodarczych skutków epidemii, których szczegóły poznamy dzisiaj. Wiadomo, że potrzeby finansowe budżetu znacznie wzrosną.
– Plan skupu obligacji rządowych z rynku wtórnego oznacza, że bank centralny ogranicza ryzyko dla rządu, które powstało po wybuchu pandemii – tłumaczy Piotr Arak, dyrektor Polskiego Instytutu Ekonomicznego.
Działań NBP jest więcej, ale ich wspólny mianownik jest jeden: nie dopuścić do wyschnięcia rynku finansowego i banków, dać im więcej oddechu, by mogły włączyć się do walki o utrzymanie płynności przedsiębiorstw. Bezpośrednim wsparciem tej płynności ma być obniżka stóp procentowych, dzięki której spadną raty kredytów. Zapowiedział to prezes NBP Adam Glapiński (na zdjęciu) i prawdopodobnie dojdzie do niej już dziś.



Nie ma jeszcze katastrofy, ale sytuacja w niektórych obszarach wyraźnie się pogarsza – tak można streścić powód, dla którego NBP zaczął działać. Bank centralny na bieżąco sprawdza, w jakiej kondycji są firmy, na podstawie szybkich sond. Wie już, że przedsiębiorcy boją się narastania zatorów płatniczych, a niektórzy eksporterzy nie otrzymują należnej im zapłaty za swoje towary. Bank widzi też, że działalność niektórych przedsiębiorstw może zostać ograniczona w wyniku przymusowej kwarantanny. Polacy zaś przestają kupować przede wszystkim towary i usługi inne niż żywność. Co dla przedsiębiorców oznacza mniej pieniędzy ze sprzedaży.
Żeby uniknąć najgorszego, zarząd NBP zdecydował się na wiele działań. Niektóre z nich zostaną zastosowane po raz pierwszy w historii. Przede wszystkim bank centralny zadba o to, żeby płynności nie straciły banki komercyjne. Dlatego już w poniedziałek, po raz pierwszy od dekady, przeprowadził operację repo wartą 7,3 mld zł. W uproszczeniu to krótkoterminowa (w tym przypadku na cztery dni) pożyczka pod zastaw obligacji skarbowych i innych aktywów w złotych. Na tym jednak nie koniec, bo NBP zapowiada też interwencyjny skup z rynku wtórnego obligacji polskiego rządu.
– Chodzi o to, że obecnie mamy duże zaburzenia na rynku tych obligacji, zwłaszcza długoterminowych. Nie ma transakcji, więc wyceny bywają przypadkowe. A polskie banki kupiły dużo tych papierów, zwłaszcza po wprowadzeniu podatku bankowego. Obecność NBP na rynku ma więc zasilać banki w płynność przez odkupowanie od nich obligacji, ale też stabilizować sytuację i nie dopuścić do jakiejś gwałtownej przeceny. Gdyby do niej doszło, pogorszyłyby się wskaźniki kapitałowe w bankach, co zmniejszyłoby im możliwości kredytowania gospodarki – tłumaczy Grzegorz Maliszewski, główny ekonomista Banku Millennium.
Skup obligacji z rynku będzie działaniem bez precedensu w historii polskiej polityki monetarnej. Ale na świecie to żadna nowość. Takie operacje, nazywane luzowaniem ilościowym, przez wiele lat prowadziły największe banki centralne świata, jak Fed, Bank Japonii czy Europejski Bank Centralny. Była to ich odpowiedź na poprzedni kryzys finansowy, który doprowadził do wyschnięcia rynków finansowych i zatrzymania akcji kredytowej.
Nowością w Europie nie jest też tzw. TLTRO – czyli program finansowania banków poprzez udzielanie im długoterminowych pożyczek na preferencyjnych warunkach, ale z przeznaczeniem na kredyty dla firm. Robi to EBC, a ostatnio nawet rozszerzył te działania. Bank centralny strefy euro wręcz dopłaca do pożyczek (oprocentowanie wynosi minus 0,75 proc.). NBP zapowiedział podobny projekt, ale na razie bez szczegółów. Ma to być kredyt wekslowy, który będzie umożliwiał bankom komercyjnym refinansowanie kredytów dla przedsiębiorstw.
Żeby odciążyć banki komercyjne zarząd zarekomendował też Radzie Polityki Pieniężnej obniżenie stopy rezerwy obowiązkowej oraz podniesienie oprocentowania tej rezerwy z 0,5 proc. do poziomu stopy referencyjnej (1,5 proc.). Chodzi o to, że banki mają obowiązek utrzymywania w NBP pewnej sumy pieniędzy z depozytów zbieranych od klientów – obecnie jest to 3,5 proc. wartości tych depozytów. Do jakiego poziomu zostanie obniżona rezerwa – to prawdopodobnie już dziś zdecyduje RPP. Zapewne obniży też stopy procentowe. W piątek prezes NBP Adam Glapiński zapowiedział, że złoży taki wniosek.
– Zmniejszenie rezerwy obowiązkowej też da bankom większą przestrzeń do udzielania kredytów, jeśli przyjąć, że akcja kredytowa zależy od wielkości depozytów. A podniesienie oprocentowania tej rezerwy zwiększy dochody banków – zwraca uwagę Grzegorz Maliszewski. Ekonomista dodaje, że ogłoszony właśnie pakiet stymulacyjny NBP to krok w dobrym kierunku, bo po piątkowych wypowiedziach prezesa Glapińskiego, w których akcentował on przede wszystkim konieczność obniżki stóp, można było odnieść wrażenie, że to zmniejszenie kosztu pieniądza będzie głównym orężem w walce banku z kryzysem epidemicznym.
– Tymczasem problemem nie jest koszt pieniądza, tylko płynność firm i wsparcie podaży. Chodzi o to, żeby uniknąć fali bankructw i wzrostu bezrobocia, bo jeśli do tego dojdzie, to później powrót do normalności będzie dłuższy i droższy – mówi Maliszewski.
NBP poparł obniżenie bufora ryzyka systemowego z 3 proc. do zera. Bufor to coś w rodzaju rezerwy w kapitałach banków, której nie wolno wykorzystywać na udzielanie kredytów, bo jej przeznaczeniem jest łagodzenie kryzysów. Bank centralny szacuje, że obniżenie bufora uwolni ok. 30 mld zł kapitału. Większe możliwości mogłoby też dać poluzowanie wymogów nakładanych przez nadzór finansowy, co wynika z unijnych regulacji – NBP wyraźnie podkreślił rolę Komisji Nadzoru Finansowego w tym obszarze.
Po ogłoszeniu planu osłabienie złotego przybrało na sile. Wczoraj późnym popołudniem za euro płacono już 4,44 zł, dolar kosztował 3,97 zł, a frank szwajcarski 4,19 zł.
– To ta gorzka pigułka, którą musimy przełknąć. Działanie programu w skali całej gospodarki będzie pozytywne – mówi Grzegorz Maliszewski.