Marzec i kwiecień to okres nie tylko składania deklaracji podatkowych, lecz także przekazywania 1 proc. podatku organizacjom pożytku publicznego (OPP). Na pierwszy rzut oka – świetne rozwiązanie. Wsparcie finansowe chorych dzieci lub bezdomnych psów samo w sobie jest bez wątpienia czynieniem dobra.
Magazyn DGP 6.03.2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Problem w tym, że 1 proc. w założeniu miał być sposobem na aktywizację obywateli, budowanie więzi wspólnotowych oraz wzmacnianie społeczeństwa obywatelskiego w kraju, w którym przez kilka dekad niezależne organizacje były zwalczane przez władzę. A niestety funkcja ta zeszła na tak daleki plan, że w zasadzie straciliśmy ją z pola widzenia. Wspieranie raczkującego społeczeństwa obywatelskiego pieniędzmi publicznymi da się uzasadnić, tyle że obecnie 1 proc. tego nie czyni. Pytanie więc, po co utrzymywać tę fikcję.

Szczęśliwi wybrańcy

W 2019 r. organizacjom pożytku publicznego przekazano 875 mln zł z tytułu 1 proc. podatku dochodowego od osób fizycznych. To o 14 proc. więcej niż rok wcześniej i prawie trzykrotnie więcej niż w 2008 r., gdy po raz pierwszy wprowadzono rozwiązania znacznie poszerzające krąg donatorów. Wcześniej każdy, kto chciał przeznaczyć ułamek podatku jakieś organizacji, musiał sam go wyliczyć i zrobić przelew. W praktyce mało komu się więc chciało.
W ubiegłym roku nasze pieniądze trafiły do prawie 9 tys. stowarzyszeń i fundacji, które mają status organizacji pożytku publicznego. Ale środki te nie rozlały się równomiernie po całym kraju. Wręcz przeciwnie, raczej popłynęły kilkoma rwącymi potokami w paru kierunkach.
Zaledwie jedna organizacja – Fundacja Dzieciom „Zdążyć z pomocą” – otrzymała 185 mln zł, czyli ponad jedną piątą wszystkich pieniędzy rozdysponowanych za pośrednictwem deklaracji podatkowych. Ponad 30 proc. funduszy otrzymały trzy OPP. W sumie sześciu największych beneficjentów – 0,7 proc. wszystkich – dostało 312 mln zł. Gdyby polskie organizacje pożytku publicznego tworzyły odrębne państwo, byłyby chyba najbardziej rozwarstwionym krajem świata. No, może poza Zimbabwe, ale tam się nie gromadzi danych tego typu.
Struktura beneficjentów 1 proc. jest też niezwykle rozstrzelona terytorialnie. Prawie 200 mln zł, czyli niemal jedna czwarta puli, trafiła do organizacji mających siedzibę w Warszawie lub okolicach. Ponad 100 mln zł (12 proc.) otrzymały OPP ze Śląska. Stosunkowo dużą dotacją mogły się pochwalić także organizacje z Wielkopolski, Małopolski i Dolnego Śląska. Korzyści uzyskane przez stowarzyszenia i fundacje z pozostałym województw były jedynie kilkuprocentowe.
Widać również ewidentny przechył w stronę jednego rodzaju organizacji pozarządowych. Na liście 30 największych beneficjentów 1 proc. są niemal wyłącznie stowarzyszenia i fundacje pomagające ludziom w potrzebie lub opiekujące się zwierzętami. W zasadzie tylko Związku Ochotniczych Straży Pożarnych RP nie da się prosto zaklasyfikować do tej grupy. Jeden procent nie jest więc obecnie instrumentem wspierania społeczeństwa obywatelskiego, tylko wehikułem działalności dobroczynnej. A dobroczynność, jakkolwiek bardzo chwalebna, nie powinna być wspierana ze środków publicznych. Przecież jej istotą jest czynienie dobra przy wykorzystaniu różnego rodzaju zasobów prywatnych.

Wolny rynek pomocy społecznej

Oczywiście te gigantyczne różnice nie biorą się znikąd. Największe organizacje pożytku publicznego mają budżety na reklamy i dostęp do mediów. Zresztą koszty dotarcia do podatników często pokrywają ze środków, które otrzymały w ramach 1 proc. Przez długi czas nie było w tym względzie żadnych ograniczeń – obecnie OPP muszą to zaznaczać, zamieszczając informację: „sfinansowano z 1 proc.”. Delikatnie mówiąc, nie załatwia to sprawy. Głównym problemem jest przecież samo to, że dążenie do zwiększenia wpływów z tytułu 1 proc. zamieniło się w rywalizację przypominającą konkurowanie firm na wolnym rynku: wygrywają te podmioty, które mają przewagi kapitałowe. Co jest sprzeczne z idée fixe społeczeństwa obywatelskiego, jaką jest zasada współpracy i działanie non profit.
Pieniądze z 1 proc. mogą też być przeznaczane na konkretny cel, np. wsparcie wybranego dziecka. Wtedy trafiają na specjalne subkonto, dzięki czemu donatorzy mają pewność, że ich darowizny zostaną wydane na właściwy cel. Tylko że takie rozwiązanie wypacza całą ideę: środki publiczne powinny być wykorzystywane na finansowanie usług dostępnych dla wszystkich, na tych samych zasadach. Profesor Jerzy Hausner w wywiadzie dla „Krytyki Politycznej” stwierdził wręcz: „Dopuszczono tymczasem do powszechnego sprywatyzowania tego 1 proc. Większość środków za pośrednictwem organizacji, które innej społecznej działalności nie prowadzą, jest kierowanych na indywidualne konta osób bliskich. To znaczy, że instrument pomyślany po to, by wyprowadzać nas ze skrajnego indywidualizmu, w który wpycha nas wolnorynkowy model gospodarki, spycha nas w kierunku przeciwnym”.
Coroczne przekazywanie 1 proc. przyczyniło się więc do powstania wielkich podmiotów – mylnie nazywanych „społecznymi” – które wyspecjalizowały się w oferowaniu usług dobroczynnych. To wielki machiny prowadzące wyrafinowane, kosztowne kampanie reklamowe. Pozostała część pieniędzy rzeczywiście trafia do osób w potrzebie, którym udało się dostać pod opiekę którejś z czołowych polskich fundacji charytatywnych. Ci, którzy nie są objęci ich parasolem, na takie wsparcie liczyć nie mogą.

Sztuka dla sztuki

Główny cel wprowadzenia 1 proc., jakim było zbudowanie nad Wisłą społeczeństwa obywatelskiego z prawdziwego zdarzenia, wciąż nie został spełniony. Dla wielu osób przekazanie ułamka swojego podatku pozostaje jedynym przejawem aktywności obywatelskiej. Według Eurostatu tylko 14 proc. Polek i Polaków formalnie angażuje się w działalność jednej z organizacji społecznych. Tymczasem średnia unijna wynosi 19 proc. Jesteśmy też zadziwiająco mało towarzyscy – zaledwie 5 proc. obywateli Polski codziennie spędza czas z przyjaciółmi. To trzykrotnie mniej niż przeciętny mieszkaniec kraju Unii Europejskiej. W Czechach dwukrotnie więcej ludzi niż u nas spędza codziennie czas na spotkaniach towarzyskich, a na Słowacji aż pięciokrotnie więcej. Jak wynika z Better Life Index, wskaźnika OECD pozwalającego porównywać jakość życia w krajach członkowskich, 14 proc. Polaków nie wierzy, że w razie poważnych problemów będą mogli liczyć na pomoc przyjaciół. Spośród państw europejskich gorzej niż u nas jest tylko na Węgrzech i w Grecji. W Finlandii i Danii we wsparcie przyjaciół nie wierzy jedynie 5 proc. mieszkańców.
Polskie organizacje społeczne żyją tak naprawdę obok społeczeństwa; załatwiają sprawy, które pozwalają im uzyskać dochody niezbędne do dalszego istnienia. Są zorientowane przede wszystkim na instytucje publiczne, które zlecają im różne działania w zamian za dotacje (dominują działalność dobroczynna i szkoleniowa). Według portalu Ngo.pl aż 55 proc. przychodów polskich organizacji pozarządowych to pieniądze z budżetu. Aż 83 proc. z nich ma ścisłe relacje z władzą lokalną. Te ścisłe relacje to właśnie wykonywanie zlecanych zadań.

Solidarność przed filantropią

Tymczasem w krajach, w których aktywność obywatelska jest na bardzo wysokim poziomie, organizacje pozarządowe działają niezależnie od władz publicznych. Pieniądze z budżetu nie są im potrzebne, bo nie wykonują zadań publicznych – są wspólnotami ludzi o podobnych zainteresowaniach lub celach, którzy płacą składki członkowskie. Na przykład jedna trzecia Szwedów jest formalnie zaangażowana w działalność organizacji społecznych, a pieniądze publiczne stanowią tylko 16 proc. ich przychodów. W Niemczech 29 proc. obywateli i obywatelek jest członkami NGO-sów, a środki publiczne odpowiadają zaledwie za 10 proc. ich przychodów. W obu tych krajach wykonywanie zadań publicznych, w tym z zakresu pomocy społecznej, spoczywa na państwie. A organizacje obywatelskie zajmują się tym, do czego zostały powołane: są grupami osób podzielających pewne wartości, które chcą realizować w wolnym czasie.
Pojawia się pytanie: po co dawać NGO-som pieniądze za wykonywanie zadań publicznych, skoro płacimy już za to instytucjom publicznym, które robią to profesjonalnie? Zmianę modelu finansowania polskich OPP najlepiej zacząć od likwidacji 1 proc. Skoro i tak zdecydowana większość tej puli trafia do organizacji pomagających chorym dzieciom, te blisko 900 mln zł można przeznaczyć np. na wsparcie onkologii dziecięcej. Albo stworzyć w ramach NFZ specjalny fundusz na leczenie chorób rzadkich, które jest niezwykle drogie. Byłoby to dużo skuteczniejsze wykorzystanie pieniędzy podatników, bo odeszłyby spore koszty reklamy. A filantropia pozostałaby filantropią, czyli bezinteresowną pomocą ludziom w potrzebie.
W egalitarnym społeczeństwie to solidarność ma priorytet. Jak powiedział Tsafrir Cohen z niemieckiej organizacji Medico International w wywiadzie dla magazynu „Kontakt”: „Odpowiedzialność za biednych jest odpowiedzialnością wszystkich ludzi, wszyscy powinniśmy funkcjonować w solidarnym systemie. Wszyscy powinniśmy mieć takie same prawa. Oznacza to, że każdy w danej grupie powinien mieć prawo dostępu do służby zdrowia”. Takie samo prawo – warto dodać. A więc niezależne od tego, czy ktoś jest objęty parasolem czołowej polskiej fundacji czy nie.