Jednoosobowe firmy charakteryzują się najniższą wydajnością – mają niewielkie możliwości kapitałowe, nie korzystają z efektu skali ani mechanizmów synergii. Mimo to rząd wciąż je promuje.
Magazyn DGP 21 lutego 2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Początek lat 90. był okresem – jak to się dzisiaj określa – eksplozji przedsiębiorczej energii Polaków. Tysiące obywateli zakładało własne biznesy, które często sprowadzały się do sprzedawania na targowiskach czego popadnie, by ratować się przed postępującą plagą bezrobocia. Ci protokapitaliści, czyli przedsiębiorcze jednostki, które przyczyniły się do narodzin dojrzałego kapitalizmu, są dla wielu symbolem tamtych lat. Niestety, trzy dekady po zaprowadzeniu nad Wisłą gospodarki rynkowej ten mit wciąż się mocno trzyma. Mikroprzedsiębiorcy, nazywani „solą tej ziemi”, rzekomo posuwają naszą gospodarkę do przodu, nawet jeśli w rzeczywistości wytwarzają 30 proc. PKB. Dla wielu „człowiek-firma”, czyli osoba fizyczna na działalności gospodarczej, jest zdecydowanie lepszą i ambitniejszą formą aktywności zawodowej od nudnego etatu. Ta fetyszyzacja mikrobiznesu to jedna z przyczyn niezwykłej popularności samozatrudnienia. Druga – niezwykle preferencyjne opodatkowanie takiego rodzaju działalności.
W efekcie mamy jeden z wyższych poziomów samozatrudnienia w Europie. Co doprowadziło do narastania negatywnych zjawisk na rynku pracy i w systemie ubezpieczeń społecznych. Ekspansja samozatrudnienia szkodzi także wydajności polskiej gospodarki. A co gorsza, obecny rząd pracuje nad kolejnymi rozwiązaniami, które będą jeszcze bardziej zachęcać do zakładania działalności gospodarczej przez osoby fizyczne.

Zachęta zachętę pogania

Prowadzenie aktywności zawodowej w formie jednoosobowej firmy staje się coraz bardziej popularne. Według raportu „Wybrane zagadnienia z rynku pracy”, opublikowanego przez GUS pod koniec ubiegłego roku, w grudniu 2018 r. aż 1,3 mln Polaków prowadziło działalność gospodarczą, nikogo przy tym nie zatrudniając. Oznacza to wzrost o 8,3 proc. w skali roku. W sumie od końca 2015 r. liczba osób zatrudniających wyłącznie siebie wzrosła o 200 tys.
Od lat główną zachętą do prowadzenia jednoosobowej aktywności zawodowej jest preferencyjne opodatkowanie i obciążenie składkami. Dotyczy to przede wszystkim tych, którzy zarabiają lepiej niż średnia krajowa. Składki dla przedsiębiorców są ryczałtowe, a podstawą ich obliczania jest 60 proc. średniego wynagrodzenia w kraju. Dla tych, których roczny dochód brutto wyraźnie przekracza 86 tys. zł, przygotowano kolejną ofertę: liniowy podatek dochodowy w wysokości 19 proc. Ale nawet dla zarabiających nieco mniej niż średnia krajowa założenie firmy może się opłacać w początkowym okresie, bo przez pierwsze dwa lata ryczałtowe składki ZUS płacone są od 30 proc. minimalnego wynagrodzenia.
Do tych preferencji rząd PiS dołożył nowe. W 2018 r. zaczęła obowiązywać ulga na start. Polega ona na tym, że przez pierwsze sześć miesięcy przedsiębiorca płaci jedynie składkę zdrowotną, wyliczaną od 60 proc. średniej krajowej. Jak wiadomo, 86 proc. składki zdrowotnej odliczane jest od podatku, więc z obecnych 362 zł można odliczyć aż 312 zł, płacąc przez pół roku de facto 50 zł. Z ulgi tej mogą skorzystać nie tylko nowi przedsiębiorcy, lecz także ci, którzy zawiesili działalność co najmniej pięć lat temu.
Następnie wprowadzono „mały ZUS”, który pozwala na opłacanie składek wyliczanych od osiąganego miesięcznego przychodu – jednak nie mniej niż od 30 proc. pensji minimalnej. Można korzystać z tego rozwiązania przez 36 miesięcy. Uprawnione były do niego osoby, których ubiegłoroczny przychód był niższy niż 30-krotność minimalnego wynagrodzenia (67,5 tys. zł). Od lutego tego roku rozszerzono tę zachętę w formie „małego ZUS plus”. Do 120 tys. zł podniesiono próg rocznego przychodu uprawniającego do ulgi. Składki będą zaś wyliczane nie od przychodu, lecz połowy ubiegłorocznego dochodu (przy utrzymaniu dolnego progu 30 proc. płacy minimalnej). Warto dodać, że składki liczone proporcjonalnie do dochodu (całego) byłyby słusznym rozwiązaniem, gdyby dotyczyło to wszystkich, a nie zarabiających mniej niż 60 proc. średniej krajowej.

Mała firma, mała wydajność

Ktoś mógłby pomyśleć, że ten tekst jest laurką dla rządu PiS. Wprowadzili tyle ulg, no wspaniale. Tak daleko idące preferencje dla indywidualnej działalności gospodarczej może miałyby sens w latach 90., gdy trzeba było budować zręby gospodarki rynkowej, lecz nie dziś. Powszechny jest jednak pogląd, że zachęty do zakładania firm to działanie prorozwojowe. Dzięki temu energiczne i przedsiębiorcze jednostki wejdą na rynek z własną ofertą, co napędzi konkurencję i wzrost. Firmy się rozwiną, zaczną zatrudniać dziesiątki ludzi, w końcu przekształcą się w spółki prawa handlowego. To jednak nieprawda: jednoosobowa działalność gospodarcza jest głównie traktowana jako wygodna i atrakcyjna forma osobistej aktywności zawodowej. Profesor Jerzy Cieślik przeprowadził badanie wśród młodych firm jednoosobowych z terenu Warszawy, którego wyniki opisał w artykule naukowym z 2019 r. „Samozatrudnienie w Polsce na tle tendencji ogólnoświatowych: wyzwania w sferze polityki wspierania przedsiębiorczości i zabezpieczenia emerytalnego przedsiębiorców”. Aż dwie trzecie takich podmiotów nie zamierza się rozwijać, a samozatrudnienie jest dla ich właścicieli modelem docelowym. Tylko 10 proc. firm zakładanych co roku w Polsce zatrudni kogokolwiek w przyszłości. Można założyć, że powstałyby one nawet bez zachęt rządowych, bo dla nich kluczowe nie są ulgi, tylko dobry pomysł na biznes.
Pod względem samozatrudnienia jesteśmy na trzecim miejscu w UE – wyprzedzają nas tylko Włochy i bezkonkurencyjna pod tym względem Grecja. Nawet jeśli odejmiemy działających na własny rachunek rolników, to stopa samozatrudnienia nad Wisłą wciąż nieco przekracza średnią UE. Tymczasem w najsilniejszych gospodarkach Unii – w Niemczech, Austrii, Danii i Szwecji – jest ona zdecydowanie niższa od średniej. Nieprzypadkowo. Jednoosobowe firmy charakteryzują się najniższą wydajnością – mają niewielkie możliwości kapitałowe, nie korzystają z efektu skali, a także z mechanizmów synergii powstających w dużej grupie osób. Jak zaznacza prof. Cieślik, jednoosobowe firmy notują zdecydowanie niższe przychody w przeliczeniu na jednego zatrudnionego w siedmiu z ośmiu głównych branż. Dotyczy to nawet sektora IT, w którym samozatrudnieni osiągają relatywnie wysokie zarobki. Jedynie w branży zakwaterowania i gastronomii firmy jednoosobowe miały niewielką przewagę nad przedsiębiorstwami zatrudniającymi mniej niż dziewięciu pracowników.
Pośrednio potwierdzają to także dane z raportu OECD „Entrepreneurship at a Glance 2018”: w Polsce w firmach mających do dziewięciu pracowników roczna wartość dodana na osobę wynosi 20 tys. dol., tymczasem w firmach dużych (powyżej 250 pracowników) jest ona czterokrotnie wyższa.

Atomizacja rynku pracy

Jedną z największych szkód, spowodowanych przez ekspansję samozatrudnienia, jest marginalizacja kolektywnych form ochrony pracowników. Gdy coraz większy odsetek pracujących staje się samodzielnymi podmiotami gospodarczymi, automatycznie musi spadać liczebność związków zawodowych oraz zasięg układów zbiorowych. Według raportu OECD „Employment Outlook 2019” jest o połowę mniej prawdopodobne, że osoby pracujące na nietypowych formach zatrudnienia będą się zrzeszać. I nie chodzi o to, że stają się bardziej egoistyczne (a przynajmniej nie tylko), lecz o to, że są słabiej chronione przez prawo, więc mają mniejszą skłonność do wchodzenia w konflikt z pracodawcą.
Między innymi z powodu ekspansji samozatrudnienia uzwiązkowienie w krajach Europy Środkowo-Wschodniej zaczęło bardzo szybko spadać po 1990 r. W ciągu trzech ostatnich dekad odsetek pracowników należących tam do związków spadł z 70–90 proc. do 10–20 proc. (w Estonii nawet do kilku procent). W krajach nordyckich i w Belgii, w których samozatrudnienie jest zjawiskiem marginalnym, uzwiązkowienie utrzymało się na podobnym poziomie lub spadło jedynie nieznacznie.
Podobnie wygląda sytuacja w przypadku układów zbiorowych. Te także runęły w krajach Europy Środkowo-Wschodniej z kilkudziesięciu procent do 10–20 proc. Z wyjątkiem Czech, w których układami jest wciąż objętych 30 proc. pracowników, przy czym w 1990 r. było to 80 proc., czyli najwięcej w regionie. W krajach nordyckich i w Europie Zachodniej układy zbiorowe utrzymały się w tym okresie na podobnym poziomie. Ciekawym przypadkiem jest Grecja. Na Półwyspie Peloponeskim po 2008 r. szybki wzrost samozatrudnienia – do rekordowego poziomu w UE – zbiegł się w czasie z gigantycznym spadkiem zakresu układów zbiorowych – z prawie 100 proc. do 25 proc.

Drenaż ubezpieczeń społecznych

Dlaczego zrzeszenia pracowników i układy zbiorowe są tak istotne? Gdyż zapewniają one realną ochronę praw i interesów pracowniczych. Według najnowszej edycji „Global Right Index” do najwyższej grupy pod względem przestrzegania praw pracowniczych należą głównie państwa z szeroko rozumianej Europy Północnej (tzn. poza nordykami są tam też kraje germańskie oraz Niderlandy), w której poziom zorganizowania klasy pracującej jest bardzo wysoki. To właśnie w tych krajach jest także najwyższy udział płac w PKB na świecie.
Nie można też zapominać, że duży odsetek samozatrudnionych wiąże się z osłabieniem systemu ubezpieczeń społecznych. Nie dotyczy to tylko świetnie zarabiających specjalistów, którzy są na podatku liniowym i płacą ryczałtowy ZUS od ułamka swoich zarobków (około pół miliona osób), lecz także osób na dwuletnich składkach preferencyjnych. Według ZUS w 2018 r. 257 tys. osób płaciło składki od 30 proc. pensji minimalnej. Wywiadownia gospodarcza CRIBIS oszacowała zaś, że firmy jednoosobowe najczęściej zamykane są w trzecim roku działalności. Nieprzypadkowo – właśnie wtedy kończy się okres preferencyjnych składek.
Najwyraźniej to wszystko nie robi wrażenia na rządzących, którzy zapowiadają kolejną zachętę – tym razem już zupełnie absurdalną. Minister Jadwiga Emilewicz zastanawia się nad wprowadzeniem „urlopu od korporacji”, czyli bezpłatnego półrocznego zwolnienia z pracy, podczas którego pracownik mógłby się sprawdzić jako przedsiębiorca. Jeśli po tym okresie by się rozmyślił, mógłby wrócić do swojej starej pracy na to samo stanowisko. Trudno powiedzieć, czemu ma służyć to dziwaczne rozwiązanie. Samozatrudnionych nam nie brakuje, a pół roku to zdecydowanie za krótki czas, by ocenić, czy pomysł na biznes się sprawdza. Powstanie więc kolejna zachęta, by firmy zakładały osoby zupełnie do tego nieprzygotowane oraz nowa możliwość tymczasowego obniżania swoich składek.
Wydaje się, że po 30 latach funkcjonowania nad Wisłą gospodarki rynkowej nasz kapitalizm jest na tyle dojrzały, iż nie potrzebujemy już specjalnych preferencji dla działalności gospodarczej. Wręcz przeciwnie, należałoby wreszcie zmniejszać różnice w obciążeniach etatu i jednoosobowych firm. A najlepiej ujednolicić opodatkowanie wszystkich rodzajów dochodów, co zresztą proponuje prof. Cieślik, przywołując koncepcję „jednolitej daniny”, nad którą zastanawiał się PiS w ubiegłej kadencji. Ostatecznie rząd poszedł jednak w zupełnie innym kierunku.