Lotnicy czy żołnierze obrony terytorialnej dostają nowy sprzęt. Marynarka Wojenna nie. Nikt nie ma na nią pomysłu i nie wiadomo, do czego ma nam służyć.
To ważny dzień dla polskiego lotnictwa wojskowego, dla bezpieczeństwa RP, ale też dla bezpieczeństwa całej naszej części Europy – mówił pod koniec stycznia prezydent Andrzej Duda. Te słowa padły podczas ceremonii podpisania umowy kupna samolotów F-35.
Myśliwce wielozadaniowe piątej generacji będą nas kosztować ponad 20 mld zł. To „goła” cena kupna, która zazwyczaj stanowi ok. 30 proc. kosztów, jakie ponosi się w trakcie cyklu życia broni – dochodzą przecież wydatki na dostosowanie infrastruktury, eksploatację, szkolenia, modernizację i, po wielu latach, utylizację sprzętu. Ostrożnie szacując, można założyć, że przez następne cztery dekady tylko na F-35 wydamy ok. 60 mld zł. Półtora miliarda złotych rocznie. Dla porównania: roczny koszt utrzymania – nie licząc nowych zakupów – Marynarki Wojennej to nieco ponad 700 mln zł.
Jeśli mówimy o Siłach Powietrznych, warto wspomnieć, że mamy też 48 samolotów F-16, stosunkowo nowe samoloty transportowe Casa C-295 (16 sztuk) oraz właśnie pozyskujemy od Amerykanów kolejne używane herculesy C-130. Jeśli dorzucimy do tego zakup samolotów dla VIP (dwa gulfstreamy i trzy boeingi 737), widać, że lotnicy nie mają na co narzekać. I nawet mając na uwadze to, że pierwsze samoloty F-35 otrzymamy dopiero za pięć–sześć lat i że wciąż mamy problemy z pozyskiwaniem części zamiennych do F-16, przez co wiele z nich nie jest zdatnych do użytku, to resort obrony Siły Powietrzne zauważa. I w nie inwestuje.
Podobnie jest z powołanymi przez ministra Antoniego Macierewicza Wojskami Obrony Terytorialnej. Choć jego następca w MON Mariusz Błaszczak na początku raczej wstrzymywał rozwój OT, to wciąż płynie do tych jednostek nowy sprzęt oraz zwiększa się ich liczebność – żołnierzy WOT jest ponad 20 tys. Ich liczba rośnie co prawda wolniej, niż deklarowano, ale też nikt roztropny nie wierzył, że pierwotne plany są realne. To, co udało się już zdziałać, daje nadzieję na to, że za kilka lat będziemy dysponować piątym rodzajem Sił Zbrojnych, który rozsądnie używany na pewno przyczyni się do zwiększenia naszych zdolności obronnych.
Powodów do narzekań nie mają również jednostki specjalne, które są nastawione na współdziałanie z Amerykanami. Ostatnio resort obrony pochwalił się zakupem śmigłowców dla komandosów. I choć te „śmigła” także będą musiały być dopiero doposażone, to kierownictwo Ministerstwa Obrony nie zawahało się wydać na same helikoptery ponad 700 mln zł. Znacznie większe środki idą na wojska lądowe – sama modernizacja nieco ponad stu czołgów Leopard 2PL będzie nas kosztować prawie 4 mld zł. Kupowane są armatohaubice Krab czy sprzęt służący do obrony przeciwlotniczej. Można się spierać, które z tych inwestycji są sensowne, a które nie, ale biorąc pod uwagę deklaracje ministra o tworzeniu kolejnej dywizji, trudno uważać, że resort obrony nie docenia roli pancerniaków czy „zmechów”.
Źle na wodzie i pod wodą
Tymczasem, jeśli zwrócimy oczy ku morzu, sytuacja wygląda inaczej. Symbolem tego, w jakim stanie jest dziś Marynarka Wojenna, może być patrolowiec „Ślązak”, który wszedł do służby pod koniec ubiegłego roku.
W 2001 r., gdy podpisano umowę na budowę tej jednostki, miała to być korweta rakietowa. W dodatku pierwsza z siedmiu tego typu jednostek. Przez kolejne lata wymagania i koncepcje się zmieniały, po drodze zdarzył się też kryzys finansowy, który wymusił cięcia w wydatkach na obronność, więc prace nie posuwały się do przodu. Ale wreszcie jednostkę zwodowano – tyle że zamiast korwety i jej sześciu sióstr mamy jeden patrolowiec, już bez braci.
– Wielu się zastanawia, do czego ten okręt ma służyć. Do patrolowania Bałtyku wydaje się za duży, z kolei do misji na Morzu Śródziemnym czy przeciwko piratom u wybrzeży Afryki za mały – mówi Mariusz Cielma, redaktor naczelny miesięcznika „Nowa Technika Wojskowa”. – To kolejny polski wynalazek, który wykluł się z potrzeby dokończenia zbyt długo trwającego projektu. Ten okręt nie ma praktycznie żadnych walorów bojowych. Mało tego, on się nawet sam nie obroni – dodaje ekspert.
Z nowych jednostek niedawno do służby wszedł niszczyciel min „Kormoran”, a dwa kolejne okręty tego typu powstają. Z tym że są to jednostki pomocnicze, które mają współdziałać z większymi. Wciąż w służbie mamy dwie fregaty, które przejęliśmy używane od Amerykanów: „Gen. Kazimierz Pułaski” wszedł do służby w Marynarce Wojennej równo 20 lat temu, „Gen. Tadeusz Kościuszko” dwa lata później. – Obecnie nie ma już do nich prawie żadnego uzbrojenia. Brak im przede wszystkim pocisków przeciwokrętowych. A gdy ostatnio wystrzelono z nich pocisk przeciwlotniczy, było to dużym wydarzeniem. Bo ten typ uzbrojenia jest już tak przestarzały, że producent wycofał się z zapewniania wsparcia – dodaje Mariusz Cielma.
Jeszcze bardziej zaawansowane wiekowo są okręty podwodne. Dwa kobbeny zostały zbudowane w połowie lat 60. Dziś każde ich zanurzenie to ryzyko. Zdrowy rozsądek nakazuje, by w najbliższych latach je wycofać. Tymczasem my wciąż w nie inwestujemy. Mamy jeszcze okręt klasy Kilo, który dostaliśmy „w prezencie” od Związku Sowieckiego w 1986 r. Od kilku lat toczą się na nim nieustannie prace remontowe i trudno traktować go jako jednostkę o poważnych walorach bojowych. Można wręcz zaryzykować tezę, że te okręty są utrzymywane w służbie po to, by marynarze mieli etaty, a Polska mogła oficjalnie mówić, że dysponuje okrętami podwodnymi.
Stan, w jakim znajduje się Marynarka Wojenna, dobrze też ilustruje projekt „Orka”, czyli postępowanie na zakup nowych okrętów podwodnych. Rozpoczęło się prawie 10 lat temu, ale wciąż tkwimy na planistycznej mieliźnie. – Zakończyliśmy proces analityczny. W rezultacie tego procesu doszliśmy do przekonania, że należy zapewnić zdolność pomostową, jeśli chodzi o okręty podwodne. Analiza wskazała, że najkorzystniejszym rozwiązaniem pomostowym (...) jest współpraca z partnerem szwedzkim – stwierdził minister Mariusz Błaszczak pod koniec ubiegłego roku. Nawet jeślibyśmy wkrótce taką „zdolność pomostową” pozyskali, co zresztą wydaje się mało realne, bo w rozmowach praktycznie nie uczestniczyli ludzie z Inspektoratu Uzbrojenia, który zazwyczaj odpowiada za tego typu umowy, to jest to kolejne rozwiązanie tymczasowe. Absurdalny w tym kontekście wydaje się projekt „Ratownik” – budowa okrętu ratowniczego dla okrętów podwodnych. Choć się ślimaczy, to w przypadku realizacji możemy się znaleźć w sytuacji, gdy będziemy mieli ratownika, ale nie będzie okrętów, które ma ratować.
Warto przypomnieć, że za czasów Antoniego Macierewicza w MON toczyły się intensywne rozmowy o tym, od kogo nabyć nowe okręty podwodne. Teraz panuje cisza. I tutaj właśnie leży sedno morskiego problemu: polscy decydenci nie odpowiedzieli sobie na pytanie, do czego ma nam służyć Marynarka Wojenna.
Na początku 2017 r., jeszcze za poprzedniego ministra, ogłoszono „Strategiczny Przegląd Obronny”. Mimo krytyki, często uzasadnionej, warto dokument docenić przynajmniej z tego powodu, że była to kompleksowa próba zastanowienia się, jakimi środkami dysponujemy do obrony Polski, co ma lepszy współczynnik koszt–efekt i czy potrzebne są nam np. okręty podwodne. Według tej koncepcji mieliśmy stawiać na nadbrzeżne dywizjony rakietowe, które będą w stanie bronić dostępu do lądu, oraz okręty podwodne uzbrojone w pociski dalekiego zasięgu. Miały one służyć odstraszaniu potencjalnego przeciwnika – ukryte gdzieś w wodzie stwarzać możliwość wystrzelenia niespodziewanej salwy. Szukając dziury w całym, można się zastanawiać nad tym, czy sześć pocisków, które niesie taki okręt, może kogokolwiek odstraszyć. Ale przynajmniej była to spójna koncepcja.
Konkurencyjny pomysł na marynarkę powstał w prezydenckim Biurze Bezpieczeństwa Narodowego, które również w 2017 r. opublikowało dokument „Strategiczna Koncepcja Bezpieczeństwa Morskiego Rzeczpospolitej Polskiej”. „Konieczne jest więc jak najszybsze wdrożenie zmodyfikowanego programu rozwoju i modernizacji Sił Morskich RP, uwzględniającego założenia wynikające z niniejszego dokumentu. Dla MW RP oznacza to oparcie sił głównych na fregatach wielozadaniowych – wyboru floty o stosownej dla Polski randze, odpowiadającej wyzwaniom w zakresie bezpieczeństwa morskiego państwa, konieczności realizacji interesów morskich oraz poziomu ambicji narodowych i jej pozycji na arenie międzynarodowej. Zgodnie z tendencjami we flotach wojennych państw NATO należy położyć szczególny nacisk na włączenie sił okrętowych MW RP do systemu obrony powietrznej kraju i Sojuszu, do czego predestynowane są wyłącznie fregaty wielozadaniowe i wyższe klasy okrętów. Pozwoli to na znaczące wzmocnienie obrony powietrznej Polski, a równocześnie stanie się istotnym elementem bezpieczeństwa sojuszniczego” – to fragment rekomendacji.
W tej koncepcji zadania marynarki są widziane szerzej, ma ona być też mocno nakierowana na działania sojusznicze. Zakup fregat próbowano nawet wprowadzić w życie – chodzi o głośną swego czasu sprawę zakupu używanych fregat Adelaide z Australii. Wszystko było już przygotowane, prezydent Andrzej Duda wraz z ekipą poleciał na antypody, ale w ostatniej chwili do gry włączyło się lobby stoczniowe ze Szczecina – ministrowie Joachim Brudziński i Marek Gróbarczyk uznali, że polskim marynarzom okręty zbuduje polski przemysł. Wizyta prezydenta skończyła się na podziwianiu kangurów, bo do podpisania umowy nie doszło. Nowych okrętów Marynarka Wojenna też nie ma. A państwowe zakłady stoczniowe są tuż przed (Nauta) albo już w stanie upadłości (ST3 Offshore).
Brak decyzji to też decyzja
Są więc dwie koncepcje. Jedna ograniczająca rolę Marynarki Wojennej do obrony wybrzeża i odstraszania za pomocą okrętów podwodnych. Druga, wymagająca większych nakładów, stawiająca na działania sojusznicze, także poza basenem Morza Bałtyckiego.
Do tej prezydenckiej przekonywał na łamach DGP jeden z oficjeli Sojuszu Północnoatlantyckiego. – Mając tylko małe okręty, nigdy nie awansujesz do wyższej ligi. Nie uzyskasz wpływu politycznego na sprawy poza regionem. Podobną debatę mamy w Wielkiej Brytanii: jeśli chcesz mieć wpływ, to musisz mieć do tego narzędzia. Jeśli chcesz chronić swoich obywateli, to musisz mieć marynarkę, która może operować poza najbliższymi wodami. Nadbrzeżne dywizjony rakietowe i miny tego nie zapewnią – stwierdził w kwietniu ubiegłego roku admirał sir Clive CC Johnstone, wówczas szef Dowództwa Morskiego NATO („Polska potrzebuje fregat”, DGP z 17 kwietnia 2019 r.).
Niektóre argumenty przemawiają za koncepcją pierwszą (ograniczone środki budżetowe), inne za drugą (zobowiązania sojusznicze). W każdym razie były to dwa w miarę spójne spojrzenia na rolę Marynarki Wojennej. Problem w tym, że dziś ani jedna, ani druga ekipa nie ma na jej rozwój praktycznie żadnego wpływu. Macierewicz nie jest ministrem, zaś Duda praktycznie nie ma realnego wpływu na Wojsko Polskie, a poza tym skupiony jest na reelekcji.
Decyzje dotyczące Marynarki Wojennej zostaną więc podjęte w gabinetach Ministerstwa Obrony Narodowej, któremu szefuje Mariusz Błaszczak. Trudność polega na tym, że trudno się domyślać, jaki pogląd na rolę MW ma obecny minister. Można wręcz założyć, że nie ma żadnego. Oficjalne dokumenty w tej sprawie nie były publikowane. Poza rytualnymi zapewnieniami, że „z niczego nie rezygnujemy”, czyli np. że program budowy okrętów nawodnych „Miecznik” będzie realizowany, trudno się czegokolwiek dowiedzieć. Są tylko deklaracje, czynów brakuje. No, poza ruchami kadrowymi. Gdy krytycznie o tempie zakupów okrętów wypowiedział się inspektor marynarki wojennej kontradmirał Mirosław Mordel, to w ciągu dwóch tygodni stracił stanowisko.
/>
Tymczasem w regionie nie ma państwa, które by swojej floty nie zwiększało i nie unowocześniało. Mocno rozbudowują ją Niemcy, którzy wspólnie z Norwegami właśnie pozyskują okręty podwodne. W ubiegłym roku Finlandia ogłosiła zakup czterech korwet, Szwecja buduje dwa nowe okręty podwodne. Na Wschód nie ma co zerkać, bo porównywanie potencjałów militarnych Rosji i Polski to jak patrzenie na słonia i mrówkę, czy raczej małego gupika z domowego akwarium i jednego z najgroźniejszych rekinów w oceanach, żarłacza białego.
Na pytanie, jaka ma być Marynarka Wojenna, rządzący nam nie odpowiedzieli. Chyba że za taką odpowiedź uznamy brak decyzji o zakupie nowych okrętów. Jeden z niedawno wycofanych okrętów podwodnych Kobben ma stać się muzeum. Jeśli nic się nie zmieni, to po Marynarce Wojennej nie zostanie nam wiele więcej.