Jeśli okazja czyni złodzieja, to ekonomiczne niewyedukowanie społeczeństwa jest taką okazją. Tworzy miejsce dla krętaczy i zachęca ich do działania. Szefowie piramid finansowych wykorzystują to z premedytacją.
Blady strach padł na polskie banki. Oto Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej we wrześniu ma rozstrzygnąć sprawę umów, które instytucje finansowe podsuwały klientom zadłużającym się we franku szwajcarskim. Chodzi o dopuszczalność klauzul ustalających zasady przeliczania wysokości rat kredytu. Klienci zarabiają w złotych, spłacają zadłużenie we frankach, a kurs tych walut względem siebie nie jest stały. Bank i kredytobiorca muszą więc jakoś podzielić się ryzykiem walutowym. Problem w tym, że w umowach istnieją zapisy pozwalające instytucjom finansowym przenieść to ryzyko na klienta. Jeśli w wyniku wyroku TSUE przestaną one obowiązywać, banki mogą stracić aż 60 mld zł.
Spór frankowicze versus banki ciągnie się już od ponad pięciu lat i dotyka około miliona zadłużonych, nie licząc ich rodzin. Jeśli trybunał w Luksemburgu orzeknie na korzyść konsumentów, konsekwencje poniosą także osoby postronne, np. Polacy zapożyczający się w złotych i zwykli posiadacze rachunków, gdyż jeszcze żadne oko nie widziało ani ucho nie słyszało o tym, żeby banki nie odbijały sobie strat przez podnoszenie opłat i prowizji wszystkim, jak leci. Wydaje się, że w tym przypadku nie ma salomonowego rozwiązania.
Tymczasem problemy z kredytami we frankach mogłyby mieć znacznie mniejszą skalę, gdyby... Polacy wiedzieli cokolwiek o ekonomii i finansach. Mniej byłoby wtedy także ludzi nabitych w butelkę przez Amber Gold, emerytów bez oszczędności i osób kręcących się w spirali zadłużenia. Nie bez kozery mówi się, że gospodarka XXI w. to gospodarka oparta na wiedzy – warto przy tym rozumieć, że chodzi o wiedzę nie tylko w znaczeniu kompetencji zawodowych czy technicznego know-how, lecz także w sensie wiedzy o tym, jak działa sam system. Taka wiedza pozwala po prostu podejmować lepsze decyzje. Niestety badania pokazują, że ekonomiczne wtajemniczenie Polaków jest niewiele bardziej zaawansowane niż ich przeciętna umiejętność dokładnego opisu rozszczepienia atomu albo wyjaśnienia równania E=mc2. Jesteśmy ekonomicznymi ignorantami.
Ale po prawdzie to nie nasza – a przynajmniej nie do końca nasza – wina.

Raj dla krętaczy

Można się złapać za głowę, czytając raporty o wiedzy ekonomicznej Polaków, które powstały w ciągu ostatniej dekady. „Wśród osób z wykształceniem podstawowym, a więc 20 proc. populacji Polski, co trzeci nie radzi sobie z obliczaniem procentu. Problemy z odróżnieniem procentu od punktu procentowego ma 92 proc. z nas. Tylko 21 proc. wie, od czego odprowadzany jest podatek Belki. Co trzeci Polak nie wie, że bankomaty mogą pobierać prowizję od wypłat” – punktował naszą ignorancję raport „Stan wiedzy ekonomicznej Polaków”, przygotowany przez Instytut Wolności i Raiffeisen Polbank w 2014 r.
ikona lupy />
Magazyn DGP 6 września / Dziennik Gazeta Prawna
Niewiele zmieniło się w ciągu kolejnych trzech lat. Opublikowane w 2017 r. badanie firmy Maison & Partners dla portalu Kapitalni.org ujawniło, że 54 proc. Polaków nie wie, co to debet, a aż 80 proc. nie ma pojęcia, że firma windykacyjna nie może ot tak zająć majątku dłużnika. Badani Polacy średnio uzyskali zaledwie 13,45 punktów na 27 możliwych. Nie było ani jednego prymusa: nikt nie odpowiedział poprawnie na wszystkie pytania. Podobnie mizerne wyniki – średnio połowa poprawnych odpowiedzi – osiągają Polacy przepytywani w regularnych ankietach Narodowego Banku Polskiego. Jedyne pocieszenie, że przynajmniej zdajemy sobie sprawę z naszych niedomagań. Jak podał w 2018 r. Warszawski Instytut Bankowości, tylko 45 proc. z nas uważa swoją wiedzę o finansach osobistych za wystarczającą.
Tak czy siak, biorąc pod uwagę te nasze niedostatki, nie można się dziwić, że kredyty frankowe stały się w Polsce problemem systemowym. Bez względu na to, czy klauzule wpisywane w umowy z bankami były legalne czy nie, każdy klient powinien był wiedzieć, że zadłużając się w obcej walucie, ryzykuje. Że skoro siła nabywcza waluty, w której się zarabia, ulega zmianom, to w związku z tym wysokość rat może radykalnie wzrosnąć (albo spaść). Nie powinien był dać się wkręcić bankowym marketerom przekonującym o wyjątkowej stabilności kursu franka szwajcarskiego. Ale on tego wszystkiego nie wiedział albo wiedział i nie rozumiał, co na jedno wychodzi – wkręcono go.
Łatwo też zrozumieć, dlaczego Amber Gold na swoje lokaty w złocie z gwarantowanym zwrotem na poziomie 10–12 proc. nabrało aż 19 tys. osób. Zamiast odpowiedzieć bursztynowym sprzedawcom „bujać to my, a nie nas”, dały sobie skutecznie nawijać na uszy marketingowy makaron. I tak straciły 850 mln zł. Po prostu klienci firmy nie wiedzieli, że inwestycje bez ryzyka nie istnieją – nie w tym wszechświecie – a tak się złożyło, że Amber Gold wiedział, że oni nie wiedzą.
Jeśli okazja czyni złodzieja, to ekonomiczne niewyedukowanie społeczeństwa jest taką okazją. Tworzy miejsce dla krętaczy i zachęca ich do działania. Szefowie piramid finansowych wykorzystują to z premedytacją. Nie czują nawet oporu przed wciskaniem kitu dziennikarzom ekonomicznym. Sam zresztą tego doświadczyłem. Pracując przed laty dla jednego z ogólnopolskich tygodników, pisałem materiał o Amber Gold zaraz po tym, gdy firma przestała wypłacać klientom pieniądze. Rozmawiałem wówczas telefonicznie z jej szefem, który zarzekał się, że to wszystko wynik spisku. Wcześniej, gdy jeszcze firma funkcjonowała, przekonywał mnie, że środki klientów ubezpieczone są w jednej z prestiżowych spółek giełdowych. I to ubezpieczone razem z gwarantowanym zwrotem z inwestycji! – Która to firma ubezpiecza w ten sposób ryzykowne inwestycje kruszcowe? – dopytywałem. – Nie mogę powiedzieć. Tajemnica handlowa – usłyszałem w odpowiedzi. To oczywiste, że nie mógł powiedzieć, gdyż tacy ubezpieczyciele nie istnieją. W innym wypadku natychmiast poszliby z torbami. Nie można „ubezpieczyć” tego rodzaju inwestycji w złoto, tak jak nie można ubezpieczyć inwestycji w akcje wraz z oczekiwanym zyskiem. Istnieją opcje ochrony wpłaconego kapitału (gwarancja, że dostaniemy tyle, ile nominalnie wpłaciliśmy), ale to tyle. Nikt uczciwy nie zaproponuje nam niczego więcej.

Czemuś biedny? Boś...

To, że ekonomiczna ignorancja robi z nas potencjalne ofiary oszustów i naciągaczy, albo to, że skłania nas do podpisywania niekorzystnych dla nas umów, to jedno. Drugie – to, że uniemożliwia nam wyrobienie sobie korzystnych dla naszego portfela nawyków.
Jeśli np. nie umiemy obliczać procentu czy też nie rozumiemy w ogóle natury procentu składanego, to dlaczego mielibyśmy oszczędzać na emeryturę w banku, a nie w skarpecie?
Jeśli zaś obca jest nam wiedza o systemie emerytalnym, nie rozumiemy, czym jest stopa zastąpienia, i sądzimy, że za 30 lat świadczenia emerytalne wystarczą nam na godną starość, to dlaczego w ogóle mielibyśmy oszczędzać? Tegoroczny raport Izby Zarządzających Funduszami i Aktywami sugeruje, że aż 20 proc. z nas tego nie robi. Oszczędzanie, czyli w istocie kumulacja kapitału, to nie tylko przyzwoita starość, ale i podstawa bogacenia się w długim okresie. Z danych opublikowanych w 2013 r. wynika że skumulowany majątek polskich gospodarstw domowych jest 16 razy mniejszy niż niemieckich. Niemcy mieli znacznie więcej czasu na kumulację, a także – historycznie rzecz biorąc – właściwe nawyki, tj. skłonność do oszczędzania. My jej nie mamy, a na pewno w niewystarczającym stopniu. Mamy za to skłonność do zadłużania się. Chociaż na tle bogatej Europy nasze gospodarstwa wypadają w tym względzie dobrze, to nasze długi rosną szybciej niż dochody. W ciągu ostatniej dekady wartość zobowiązań kredytowych polskich domostw wzrosła trzykrotnie, a średnie dochody poszły w górę z 3 do 5 tys. zł. Jako że nie zaznaliśmy wciąż recesji, w razie gospodarczego tąpnięcia wielu ludzi żyjących dzisiaj na przyzwoitej stopie może znaleźć się w kolejce do urzędu pracy i z podaniem o uznanie upadłości konsumenckiej w ręce. Jeśli oczywiście będą wiedzieć, co to. Bo większość nie wie.
Wówczas sprawdzi się pierwsza część znanego powiedzenia: „Czemuś biedny? Boś głupi”. W dobrych czasach trzeba bowiem gromadzić zapasy, które zużyje się w gorszych. Pisano o tym nawet w Starym Testamencie.
Zaznaczyłem jednak na wstępie, że ignorancja w dziedzinie ekonomii to nie nasza wina – i faktycznie mamy dla niej całkiem dobre usprawiedliwienie: historię. W końcu przed 1989 r. panował u nas ustrój, który w sferze ekonomicznej kalkulacji i produkcji chciał całkowicie wyręczać rynek. Cen ogromnej liczby towarów nie regulowały podaż i popyt, lecz Państwowa Komisja Cen. Nie istniało coś takiego, jak „prywatna inwestycja” (przynajmniej na znaczącą skalę), a spekulacja była traktowana jako przestępstwo. Nie istniały więc giełdy papierów wartościowych, funduszy akcyjnych i konkurencji między bankami na oprocentowanie lokat. Partia starała się do minimum ograniczać swobodę zarządzania pieniędzmi przez obywateli, co zarazem oznaczało, że zdejmowała z nich wiele trosk, którym muszą stawiać czoła społeczeństwa kapitalistyczne.
Skoro decyzje w socjalizmie podejmowano za Polaków, oni sami nie mieli jak i kiedy nauczyć się finansowej samodzielności. Nie mogli nawet zrozumieć, co to znaczy „finansowa samodzielność”, bo instytucje rynkowe, które są jej warunkiem, nie istniały. A zatem pokolenie osób, których edukacja, a czasem i praca zawodowa przypadły na okres komuny, po prostu nie miało kiedy nabyć kompetencji do radzenia sobie z kapitalistyczną rzeczywistością. To nie wina kapitalizmu, ale socjalizmu. Oczywiście w czasie transformacji szybko uczyliśmy się przedsiębiorczości, improwizowaliśmy, ale chęci i werwa nigdy nie zastąpią doświadczenia wielu pokoleń – doświadczenia, które we względnym spokoju zbierały społeczeństwa Zachodu.
Oznacza to także, że młodsi Polacy, ci wychowani i wykształceni po 1989 r., często nie mieli od kogo czerpać wzorców prawidłowych postaw ekonomicznych i wiedzy praktycznej. W takich okolicznościach wydawałoby się, że jednym z pierwszych posunięć demokratycznych władz będzie wprowadzenie kompleksowej edukacji finansowej od przedszkola, która mogłaby choć częściowo zrekompensować komunistyczne zapóźnienie. Tak się jednak nie stało. I jest to jedna z wielu rzeczy, które można było 30 lat temu zrobić lepiej, a o których nikt nie pomyślał. Ważniejsze były kuroniówki.

Ekologia, ekonomia – wsio rawno!

W naszych przedszkolach o ekonomii i pieniądzu nie uczono. W podstawówce także. Dopiero po reformie edukacji 1999 r., która wprowadziła gimnazja, rozszerzono wiedzę o społeczeństwie o istotne elementy związane z ekonomią i finansami. Ale wciąż była to wiedza tak śladowa i tak nieatrakcyjnie przekazywana, że błyskawicznie znikała z głowy uczniów. Gdy szli oni do szkół ponadgimnazjalnych, byli ekonomiczną tabula rasa. – Wiedza ekonomiczna polskich licealistów jest wciąż na tragicznym poziomie. Bywa, że gdy w pierwszej klasie pytam o to, z czym kojarzy się ekonomia, słyszę: z ekologią! – wspomina Rafał Potempa, edukator koordynujący Lekcje Ekonomii dla Młodzieży, oddolny program edukacyjny Instytutu Misesa.
Może kończąc liceum, uczniowie wiedzą o gospodarce odrobinę więcej? Przecież w 1999 r. wprowadzono w szkołach ponagimnazjalnych „podstawy przedsiębiorczości” (dopiero jednak od 2009 r. jest to przedmiot obowiązkowy). Cóż, teoretycznie – tak. Bo wiedza przekazywana uczniom liceów i techników jest zaledwie teoretyczna. Uczą się, co to jest weksel, akcje, obligacje i czek in blanco, ale nie uczą się, jak w praktyce kontrolować własny portfel. Nie dziwią więc wyniki badań OECD z 2016 r., w których pod względem świadomości finansowej zajęliśmy ostatnie miejsce (na 29 badanych państw). Brano pod uwagę trzy zmienne: poziom wiedzy czysto teoretycznej, „zachowania finansowe” i „postawy wobec zarządzania finansami”. Z teorii jako społeczeństwo mamy trójkę na szynach, ale dwa pozostałe kryteria kwalifikują nas na repetowanie roku. O tym, że nasza „świadomość finansowa” jest bardzo niska, świadczy choćby to, że tylko 55 proc. z nas szacuje przed zakupem, czy go nań stać, i tylko 50 proc. monitoruje stan portfela. Jesteśmy więc narodem, który w niezwykły sposób łączy prywatną finansową dezynwolturę z nieustannym publicznym malkontenctwem („za mało zarabiam”, „banki mnie oszukują”, „podatki są za wysokie”).
Jeśli jednak wiedza ekonomiczna jest tak ważna, to dlaczego żadna z ekip rządzących Polską nie podjęła się reformy edukacji mającej na celu jej rozpowszechnienie? Przyczyn jest kilka. Po pierwsze ekonomii nie ma komu uczyć. Zawodowi ekonomiści wolą lepiej płatną pracę w korporacjach, dlatego ponad połowa nauczycieli przedsiębiorczości to informatycy, geografowie czy matematycy po studiach podyplomowych. Tylko jedna piąta z nich deklaruje, że uczy przedsiębiorczości z powołania. Po drugie – napięty plan zajęć. Dzisiaj przedsiębiorczość w liceum to dwie godziny lekcyjne tygodniowo rozłożone na cztery lata – dwukrotnie mniej niż zajęć wychowawczych (najbardziej zbędnych zajęć, jakie pamiętam) i czterokrotnie mniej niż lekcji historii. Więcej za to niż inne niedoceniane przedmioty: filozofia, plastyka i muzyka. Na dodatkowe zajęcia z przedsiębiorczości nie ma już czasu, a lobby nauczycieli „tradycyjnych” przedmiotów nie zgodzi się na obcinanie im godzin. Po trzecie – to już moja quasi-spiskowa teoria – niska świadomość ekonomiczna jest na rękę politykom: „ciemnym ludem” łatwiej rządzić i wciskać im przede wyborami absurdalne programy gospodarcze.

Emocje i przekonania

To, że w Polsce nie istnieje międzypokoleniowy pas transmisyjny wiedzy gospodarczej, a edukacja finansowa kuleje, nie oznacza, że Polacy nie mają przekonań ekonomicznych. Oj, przekonania mają! Kwestie ekonomiczne budzą potężne emocje nie tylko na forach internetowych (spróbujcie rzucić w sieci hasło: „pensja minimalna szkodzi” i sprawdzić reakcję komentujących), lecz także przy świątecznych stołach. Przecież kłótnie o to, czy 500+ wyciąga Polaków z biedy, czy może wpycha kraj w długi, to już standardowy element debat na rodzinnych zjazdach. Sądzę po sobie, ale idę o zakład, że macie podobne doświadczenia. Polacy mają przekonania ekonomiczne, ale najczęściej są to przekonania oparte na intuicji i „chłopskim rozumie”. A prawdziwa wiedza ekonomiczna często prostym intuicjom przeczy.
Paul Rubin, ekonomista z Emory University w Atlancie, powiedziałby, że Polacy uprawiają „ekonomię ludową”. „To intuicyjna ekonomia wyznawana przez niewykształconych ekonomicznie ludzi. W centrum jej uwagi jest dystrybucja [dochodu – przyp. aut.], ale nie pozwala ona na zrozumienie znaczenia bodźców. Wyewoluowała wśród naszych przodków, kiedy specjalizacja, podział pracy, inwestycje kapitałowe, wzrost gospodarczy niemal nie istniały. Tłumaczy wierzenia naiwnych jednostek na temat handlu międzynarodowego, ekonomii pracy i organizacji przemysłu” – pisze Rubin w artykule „Ekonomii ludowej”. (Folk Economics"). Przekonuje też, że zdobywanie wiedzy ekonomicznej nie przypomina nauki zdolności mówienia – ta jest wrodzona (jesteśmy uwarunkowani, by się jej uczyć). Jest raczej jak zdolność pisania, której możemy się nauczyć albo nie – w zależności od tego, czy chcemy i czy znajdziemy nauczycieli. Istnieją dowody, tłumaczy Rubin, że jesteśmy z natury dobrzy w dbaniu o własny interes. Takie założenie mieści się w obrębie ekonomii ludowej, ale brakuje jej zrozumienia gier o sumach dodatnich – tych, które występują na wolnym rynku. W sferze politycznej ludowi ekonomiści wierzą więc, że „pierwszy milion trzeba ukraść”, nie ufają przedsiębiorcom, mają skłonność do popierania rozwiązań redystrybucyjnych, są większymi pesymistami i nie wierzą w dobroczynność handlu. W sferze zarządzania finansami osobistymi i wyborami na rynku pracy brakuje im jednocześnie niezależności, znajomości mechanizmów rynkowych, a ich poczynaniami kierują przesądy.
Nazwanie kogoś „naiwną ekonomicznie jednostką” zapewne nie uczyni go bardziej skłonnym do zgłębienia tajników gospodarki. Przeciwnie – utwierdzi go w ludowych przekonaniach. Stąd właśnie wypływa konieczność wprowadzenia gruntownej edukacji w tym zakresie i to takiej, która inkorporuje elementy praktyczne, ucząc obchodzenia się z kapitalizmem. Pomagają w tym nowe technologie. Istnieją np. programy symulujące inwestycje giełdowe. Ekonomia behawioralna z kolei może służyć za źródło inspiracji do aktywizujących eksperymentów edukacyjnych – takich, które uświadamiają znaczenie wartości dodanej, asymetrii informacji czy przedstawiają naturę rynkowych negocjacji. – W obecnych warunkach do wykorzystania nowoczesnych, angażujących, a nie usypiających metod w nauczaniu ekonomii potrzeba liderów zmiany. Lekcje przedsiębiorczości są ciekawe w tych szkołach, w których chcą tego konkretni nauczyciele, bo sama podstawa programowa tego nie wymusza. Nasz system edukacyjny co prawda trudno zreformować odgórnie, ale na szczęście daje duże możliwości dla oddolnej inicjatywy i powinniśmy to wykorzystać – przekonuje Rafał Potempa. Koordynowane przez niego Lekcje Ekonomii dla Młodzieży funkcjonują już od sześciu lat i objęły ponad 20 tys. osób oraz 150 szkół, a nie jest to jedyna taka inicjatywa. Od kilku lat coraz więcej stowarzyszeń i think tanków wespół ze szkołami uruchamia własne programy edukacyjne. Aktywnym edukatorem – również starszego pokolenia – jest NBP.
Istnieje więc szansa, że z czasem lepiej obeznani Polacy nauczą się pokazywać środkowy palec oszustom i nie dadzą się nabierać na dziwne paragrafy w umowach z bankami.
Tylko jak długo musimy czekać?
Jeśli okazja czyni złodzieja, to ekonomiczne niewyedukowanie społeczeństwa jest taką okazją. Tworzy miejsce dla krętaczy i zachęca ich do działania. Szefowie piramid finansowych wykorzystują to z premedytacją