- Wiara, że prywatyzacja, deregulacja i obniżenie podatków zawsze skutkują szybkim wzrostem gospodarczym, bez względu na to, kiedy i w jakim kraju się je wprowadzi, jest dogmatyzmem, a dogmatyzm nie ma zbyt wiele z nauką wspólnego - mówi Łukasz Hardt członek Rady Polityki Pieniężnej, prof. UW, ekonomista, filozof ekonomii
DGP
Z Łukaszem Hardtem rozmawia Sebastian Stodolak
Po co ekonomii filozofia?
Żeby w ogóle móc o tej ekonomii sensownie rozmawiać.
Jak to?
Ludwig Wittgenstein pisał, że granice naszego świata są wyznaczane granicami naszego języka. Filozofia jest po to, żeby trochę poza te granice wyjść. To takie „kosmiczne wygnanie” pozwalające spojrzeć na ekonomię jako naukę z zewnątrz. Dopiero z takiej perspektywy możemy odpowiadać na te wszystkie ważne pytania, które z całą mocą zaczęto zadawać zwłaszcza po kryzysie 2008 r. Czy w ekonomii dokonuje się postęp? Czy w ogóle w tej nauce możemy mówić o postępie, tak jak o postępie mówi się w medycynie, informatyce czy fizyce? Czy ekonomia może przewidywać? Czy może być wolna od sądów wartościujących, być czystym opisem gospodarki? Jaką wartość poznawczą mają modele ekonomiczne? Takich pytań jest wiele, a filozofia ekonomii pozwala je klarowniej formułować i lepiej na nie odpowiadać.
A jak sami ekonomiści na to patrzą? Nie traktują czasami filozofów jako nieproszonych gości w eleganckim świecie doskonałej konkurencji i ogólnej równowagi?
Ekonomia jako nauka funkcjonuje od ok. 200 lat, od czasów Adama Smitha, i przecież u swoich źródeł była właściwie pokłosiem refleksji filozoficznej.
Adam Smith zaczął od traktatu o filozofii moralności, a nie „Bogactwa narodów”...
Właśnie. O tym mówię. Ale możemy cofnąć się jeszcze dalej, do Arystotelesa, który w swoich pracach również podejmował wątki ekonomiczne. Zastanawiał się nad naturą pieniądza czy kwestią sprawiedliwej dystrybucji dóbr.
Niemniej dzisiaj ekonomista nie kojarzy się z osobą filozofującą.
Magazyn DGP 9 sierpnia 2019 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Jest tak, ponieważ od końca XIX w. w ekonomii zaczęło dominować przekonanie, że może ona stać się czymś na wzór fizyki nauk społecznych. Takie podejście było rezultatem ogólnej scjentystycznej atmosfery, jaka panowała w tamtych czasach. Nauka miała móc wszystko dokładnie wyjaśniać. Rudolf Carnap, filozof i matematyk, przedstawiciel koła wiedeńskiego, mawiał, że świat nie ma głębi, więc po cóż jej poszukiwać. To przekonanie później utrwalił i wprowadził do głównego nurtu ekonomii Paul Samuelson, autor najpopularniejszego w historii podręcznika akademickiego z tej dziedziny.
Da się z tym przeświadczeniem zerwać?
To już się dzieje i to właściwie od lat 70 XX w. Jeszcze pół wieku temu dominowało przekonanie, że gospodarka jest mechanizmem, prostą sumą części składowych, które wystarczy zmierzyć, żeby ją całkowicie opisać i poznać. Ale w końcu uznano to za nieuprawniony redukcjonizm. Już Alfred Marshall, autor pojęć fundamentalnych dla ekonomii, pisał w XIX w., że „katedra to coś więcej niż suma kamieni, z których jest zbudowana”. Marshall postrzegał gospodarkę jako organizm, a nie mechanizm, a więc coś wielokrotnie bardziej złożonego i dynamicznego. Mawiał, że każda epoka historyczna i kontekst potrzebują swoich ekonomii. Dzisiejsza ekonomia do takiego organicystycznego widzenia świata zaczyna powracać, a przynajmniej toleruje większy pluralizm, dopuszczając takie stanowisko do głównego nurtu. I dobrze. Według mnie przekonanie, że da się mieć czystą ekonomię, taką swoistą fizykę nauk społecznych, jest absurdem. Każdy model ekonomiczny musi opierać się na pewnych założeniach filozoficznych. Weźmy model racjonalnego konsumenta. Gdy zakładamy, że maksymalizuje on użyteczność, tak naprawdę przyjmujemy, że jest utylitarystą i patrzy na świat wyłącznie z perspektywy kalkulacji zysków i strat. A przecież można sobie wyobrazić model, który zakłada zupełnie co innego.
Co na przykład?
Ot choćby, że konsument kieruje się etyką cnót – postępuje zgodnie z trwałymi predyspozycjami do dobrego działania albo różnymi systemami deontologicznymi – działa zgodnie z bezwzględnymi zasadami moralnymi, nie w celu maksymalizacji przyjemności czy korzyści. To fundamentalnie zmieniłoby nasze przewidywania co do jego wyborów. W różnorodności jest wartość, arbitralne przykładanie jednej miary do wszystkiego to ślepa uliczka.
Czy jednak ekonomia nie powinna budować pewnej ortodoksji?
Nie. To pojęcie zakłada twardy teoretyczny rdzeń, którego istnienie w ekonomii jest coraz bardziej wątpliwe. Oliver E. Williamson pracował w latach 70. XX w. nad zagadnieniem kosztów transakcyjnych, ale przestrzegał współpracowników, by tego pojęcia nie używali. Bał się, że zostanie wyklęty z poważnej matematycznej ekonomii, bo to pojęcie konotuje istnienie pewnych wartości nie do końca kwantyfikowalnych. Za co Williamson dostał Nobla w 2009 r.? Właśnie m.in. za badania nad zrozumieniem natury kosztów transakcyjnych. W ekonomii jest główny nurt, który się poszerza, ale nie ma ortodoksji.
To taka dobra wiadomość? W ortodoksji też jest wartość. Weźmy nauki przyrodnicze. Wiemy, że Ziemia krąży wokół Słońca i że nie jest płaska. Kto twierdzi inaczej, nie uprawia prawdziwej nauki. Tymczasem w ekonomii mamy sytuację, w której jedni twierdzą, że deszcz pada, inni, że nie pada, i obie grupy domagają się tytułu poważnego naukowca. Jak odróżnić hochsztaplerów od prawdziwych ekonomistów?
To nie jest łatwe. Ekonomia to przecież nie tylko jedyna nauka społeczna wśród tzw. dyscyplin noblowskich, lecz także jedyna dziedzina, w której jednego roku mogą Nagrodę Nobla otrzymać dwie osoby o wydawałoby się sprzecznych poglądach. To rodzi pytanie, czy ekonomia w ogóle jest nauką.
Jest?
Tak, ale specyficznie rozumianą. To taka nauka, w której nie ma praw rozumianych jako uniwersalne generalizacje, do których można się odwołać zawsze i wszędzie.
To tytuł pańskiej książki – „Ekonomia bez praw”. Dość prowokacyjny. Ekonomiści uwielbiali odkrywać i formułować różnego typu prawa.
To pokłosie scjentyzmu. Dam konkretny przykład z polityki pieniężnej. Gdyby gospodarka była opisywalna tak jak zjawiska fizyczne, to obniżenie stóp procentowych skutkowałoby za każdym razem wzrostem inwestycji. Ale tak nie jest. Świat jest bardziej złożony. To oczywiście czysta hipoteza, ale gdyby np. rząd zakazał inwestowania, to cóż dałoby obniżanie stóp? Nic. Ekonomiści w tym momencie rzucają magiczne zaklęcie: ceteris paribus, czyli założenie, że dane zjawisko zachodzi, jeśli pozostałe warunki pozostają niezmienne. Sam nawet nazbyt bezrefleksyjnie nauczałem tego kiedyś studentów. Biję się w piersi. Proszę mi pokazać świat, w którym takie zaklęcie działa? Taka niezmienność w gospodarce nie istnieje. To założenie jest nierealistyczne. Niektórzy będą się bronić, że chodzi tak naprawdę o prawdopodobieństwo. Jeśli obniżymy stopy, to zwiększymy prawdopodobieństwo wzrostu inwestycji. Taka obrona nie działa. Wyobraźmy sobie pole golfowe, po którym biegają wiewiórki. Z jednej strony obniżają prawdopodobieństwo, że golfista trafi piłką w dołek, z drugiej może się zdarzyć tak, że któraś wiewiórka przypadkiem tak uderzy w piłkę, że ta wpadnie do dołka. Zdarzenie A może więc być przyczyną zdarzenia B i jednocześnie obniżać prawdopodobieństwo wystąpienia B.
Tyle że w tym momencie eliminujemy z ekonomii przewidywalność. Te mocne korelacje, których ekonomiści poszukują w swoich pracach jak świętego Graala, stają się bezużyteczne, czyż nie?
Nie do końca. Z tego można wybrnąć, mówiąc, że „zwykle jest tak”, że obniżka stóp powoduje wzrost inwestycji, a jest tak zwykle, ponieważ w naturze niższego kosztu pieniądza jest stymulowanie inwestycji. Nie znaczy to, że zawsze będzie on je stymulował tak samo. Analogicznie w przypadku aspiryny: ma ona w naturze kojenie bólu głowy, co nie znaczy, że zawsze zadziała, tak jak palenie nie zawsze prowadzi do raka płuc. Mogą zaistnieć przecież czynniki zakłócające. Albo inny przykład: w naturze ptaków jest latanie, ale przecież możemy sobie wyobrazić katastrofę ekologiczną, która to latanie uniemożliwi. Niemniej wciąż będzie ono w naturze ptaków.
Albo w naturze dodruku pieniądza jest to, że powoduje inflację.
To osobne, ciekawe zagadnienie. Kiedyś uczestniczyłem w spotkaniu Europejskiego Banku Centralnego, gdy jeden z wiceprezesów zaproponował toast za... inflację. Chodzi o to, że w strefie euro ceny stoją prawie w miejscu, mimo że zastosowano już wszystkie podręcznikowe metody podnoszenia inflacji. Bank drukuje jak szalony, a wysokiej inflacji ani widu, ani słychu... Coś tej naturze dodruku przeszkadza w ujawnieniu się.
Słowo „natura” w tym sensie przywodzi na myśl metafizykę Arystotelesa. Czy w 2019 r., mówiąc delikatnie, odwoływanie się do filozofa martwego od 2,3 tys. lat nie trąci myszką?
Skądże! Nawet w fizyce jest metafizyka!
Słucham?
Nancy Cartwright, wybitna filozof nauki z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego, twierdzi, że to teoria Arystotelesa najtrafniej „opisuje” zjawiska fizyczne na poziomie kwantowym i dlatego powtarza często, że lepiej nie mówić, że wzbudzony atom emituje kwanty energii (bo czasami tego nie robi), ale że w naturze wzbudzonego atomu jest emisja kwantów energii. Czyli ta arystotelesowska metafizyka jest realnie obecna w fizyce. Ksiądz Michał Heller, naukowiec, fizyk i filozof, podkreśla, że nigdy się nie spodziewał, iż studiując fizykę, znajdzie w niej tyle metafizyki. Nawet tam jest miejsce na spekulacje, różne interpretacje, różne kosmologie. Podobnie w ekonomii mamy metafizykę. Jak na ironię, wprowadzają ją do nauki i filozofii ci sami ludzie, którzy kiedyś ją z niej wyrzucili, a więc filozofowie nauki.
No dobrze, ale jaki z tego dla ekonomistów wniosek praktyczny, bo wydaje mi się, że znajdujemy się na poziomie ciekawej, bo ciekawej, ale tylko abstrakcyjnej refleksji akademickiej?
Nieprawda. Perspektywa, w której nie mówimy o prawach w ekonomii, a o pewnych tendencjach wynikających z natury zjawisk każe nam znacznie bardziej niuansować postrzeganie mechanizmów gospodarczych i mocniej zwracać uwagę na kontekst. W jednym kontekście dodruk pieniądza spowoduje inflację, w innym spowoduje coś innego. Nie ma modelu uniwersalnego, każdy trzeba dostosowywać do kontekstu czy po prostu do rzeczywistości. Głupotą byłoby np. stosować prawo jednej ceny (jeśli rynek jest efektywny i nie ma na nim ograniczeń, np. w transporcie, produkt będzie miał taką samą cenę na całym rynku, nawet jeśli będzie on obejmował całą globalną gospodarkę w takim samym kształcie jednocześnie do realiów USA i Sudanu – red.). Oprócz uczenia studentów zaklęć typu „ceteris paribus”, warto tłumaczyć im, że tzw. prawa ekonomii działają tylko przy spełnieniu warunków normalnych, ceteris normalibus, zwykle w abstrakcyjnych modelach teoretycznych.
Są chyba jednak takie zjawiska, które występują bez względu na kontekst. Na przykład socjalizm i centralne planowanie ze względu na brak możliwości kalkulacji ekonomicznej nie będą działać w USA i w Sudanie ani w 2019 r., ani w 2200 r.
Prawidłowości ekonomiczne mają różny stopień uniwersalności. W większości przypadków ten stopień jest ograniczony. Na przykład wiara w to, że prywatyzacja, deregulacja i obniżenie podatków zawsze skutkuje szybkim wzrostem gospodarczym, bez względu na to, kiedy i w jakim kraju się je wprowadzi, jest dogmatyzmem, a dogmatyzm nie ma zbyt wiele z nauką wspólnego.
To jasne, ale z kolei kładzenie zbyt mocnego akcentu na kontekst grozi relatywizmem i zupełnym rozmyciem zasad ekonomii na rzecz wielości równoprawnych opinii. Nie obawia się pan tego?
Ależ ja nie jestem relatywistą. Jestem zwolennikiem uwzględniania faktycznych warunków. Gdyby np. w polityce pieniężnej występowały uniwersalne, niezakłócone prawa, to można by pozamykać departamenty banków centralnych zajmujące się badaniem mechanizmów oddziaływania polityki pieniężnej na gospodarkę. Takich praw nie ma – moi koledzy z departamentów analitycznych NBP mogą spać spokojnie.
Właściwie to coś takiego proponował Milton Friedman, gdy chciał wprowadzić algorytm regulujący podaż pieniądza.
Friedman, według dominującej interpretacji jego prac, dał początek instrumentalizmowi w ekonomii – przekonaniu, że założenia w modelu mogą być nieprawdziwe, ale jeśli dobrze on przewiduje, to jest dobry. Na przykład przyjmijmy, że w Radzie Polityki Pieniężnej siedzą krasnoludki. Jeśli taki model tłumaczyłby przekonująco decyzje rady w sprawie stóp procentowych, to dla instrumentalistów byłby dobry. Takie podejście odrzucam. Ekonomia jest sprawna w konstruowaniu rozmaitych modeli, ale słabiej sobie radzi z wybieraniem tych, które najlepiej przystają do danej rzeczywistości, do kontekstu. W gospodarce realnej nigdzie nie ma do końca modelowych zachowań. Nawet w fizyce nie ma. Na przykład prawo swobodnego spadania ciał Galileusza mówiące, że każde ciało spada z jednakowym przyśpieszeniem. Wyrzućmy ten długopis i leżącą obok kartę papieru za okno i sprawdźmy, czy ono mówi prawdę. Okaże się, że kłamie. W tym sensie, że na ciało działają czynniki zakłócające, np. wilgotność powietrza, wiatr... Czy to znaczy, że Galileusz się mylił? Nie. On opracował teorię działającą w pewnym idealistycznym modelu. Teorie ekonomiczne są podobne.
Funkcją ekonomii powinno być więc nie tyle odkrywanie praw, ile badanie czynników zakłócających, bo de facto to one określają działanie rynku? Dobrze rozumiem?
W pewnym uproszczeniu można tak stwierdzić. Z całą pewnością jest to lepsza strategia niż zaprzęganie modeli ekonomicznych do wyjaśniania wszystkiego. Z tego bierze się ekonomiczny imperializm. Podam nieco zabawny przykład: skoro ekonomia rzekomo może wszystko, to dlaczego nie tłumaczyć rozwoju doktryny Kościoła katolickiego funkcją użyteczności jego hierarchów, zawierającą konkretne zmienne, jak prawdopodobieństwo zbawienia? Sam recenzowałem pracę, którą napisano z okazji którejś rocznicy Soboru Watykańskiego II. Skonstruowano w niej funkcję użyteczności zawierającą liczbę wiernych na mszy i prawdopodobieństwo zbawienia ojców soborowych, na której oparto model „produkujący” doktrynę kościelną. Ojcem takiego imperializmu jest Gary Becker, który dostał Nobla za zastosowanie prostego aparatu neoklasycznego do analizy decyzji o rodzicielstwie, rozwodach, itp. Wszystko ma być w tym ujęciu maksymalizowaniem użyteczności, nie ma tam mowy o rzeczach niepoliczalnych i innej natury, np. o uczuciu miłości. Rodzice wybierają pomiędzy liczbą i jakością dzieci, tak jak pomiędzy konsumpcją piwa i wody mineralnej. Żona robi mi kanapkę do pracy, bo ma w tym interes, a nie dlatego, że się o mnie troszczy. Patrząc na świat z takiej perspektywy, coś tracimy. Nie wszystko powinno być do kupienia za pieniądze.
Z drugiej strony każda nauka chciałaby wytłumaczyć jak najwięcej ze świata. Co w tym złego?
Nic, dopóki ktoś naprawdę nie uwierzy, że jego dziedzina jest tą, która opisze wszystko. Że np. wszystko – jak marzył Samuelson – da się zawrzeć w modelu równowagi ogólnej, który będzie narzędziem takiej absolutnej unifikacji naukowej. Zamiast tego potrzeba nam w nauce pokory.
Ekonomiści tłumaczą demografię użytecznością, neuropsycholodzy hormonami, socjolodzy kulturą. To niekoniecznie się wyklucza, prawda?
Tak. To się nie wyklucza. I postawiłbym nawet tezę, że ekonomia może zmierzać do bycia nauką multidyscyplinarną – trochę jak choćby europeistyka. Osiągnięcia behawiorystów są jednym z pierwszych tego sygnałów, tyle że oni są wciąż trochę traktowani z przymrużeniem oka przez „prawdziwych ekonomistów”, którzy uwierzyli, że tak naprawdę ich dyscyplina może samodzielnie wytłumaczyć każde zjawisko gospodarcze. Nie może. O ile model Beckera wyjaśnia dość dobrze spadek wskaźnika dzietności w ostatnich trzech dekadach w Polsce, to nie jest to jedyna perspektywa wyjaśniania tego zjawiska. Tak na marginesie: twierdzenie ekonomicznych imperialistów o tym, że ekonomia może wszystko wyjaśnić, nie jest twierdzeniem ekonomicznym, ale stwierdzeniem o ekonomii, a więc metaekonomicznym. Jeśli fundamentalna zasada imperializmu ekonomicznego jest prawdziwa, twierdzenie to musi być fałszywe. Imperializm zaprzecza sam sobie. Analogicznie w przypadku scjentyzmu.
Imperializm ekonomii ma dzisiaj jeszcze jeden wymiar – ekonomia jest wszędzie, bo jest potrzebna państwu, które robi wszystko i do realizacji swoich celów potrzebuje modeli. Decyzje polityczne mają charakter ekonomiczny, nawet jeśli dotyczą edukacji, ochrony zdrowia czy wojska. To od zasobów ekonomicznych zależy, czy dana polityka będzie prowadzona, czy nie. Z tego, co pan mówi, wyłania się jednak obraz ekonomii jako nauki niezbyt konkretnej, słabo nadającej się na przewodniczkę premierów.
To chyba byłoby nadinterpretacją. Sam fakt, że się z rad ekonomistów korzysta, wskazuje na to, że bywają konkretne. Inna sprawa, czy dobre. Często przy ekonomicznej ewaluacji różnych polityk zapomina się, że ekonomia nie oferuje czysto opisowego aparatu, że każdy pogląd zasadza się także na jakichś fundamentach aksjologicznych, na wartościach. Powiedzmy, że chcemy ocenić skutki programu 500+: ale czy każdy ekonomista oceni je tak samo? Nie. Ten, kto uważa, że np. polityki publiczne powinny kreować taki system bodźców, aby zwiększać aktywność zawodową kobiet, powie co innego niż ten, który twierdzi, że bycie matką z dzieckiem jest wartością samą w sobie i państwo musi temu służyć. Cele polityk publicznych, w tym 500+, nie są do wyprowadzenia z samej teorii ekonomii, choć może ona pomóc w wyborze narzędzi do ich realizacji. Warto od środowiska eksperckiego wymagać światopoglądowej przejrzystości, tak żeby karty ideologiczne były wyłożone na stół. Często jednak ekonomiści, chcąc uchodzić za prawdziwych naukowców, udają, że są wolni od jakichkolwiek ideologii, rozstrzygnięć aksjologicznych i etycznych. Uznanie ekonomii za naukę moralną w żaden sposób jej naukowości nie zagraża.
Nie wierzy pan w czysty pragmatyzm i merytokrację?
Nie, to są pewne ideały, ale w praktyce niemożliwe w realizacji w 100 proc. właśnie ze względu na te filozoficzno-aksjologiczne fundamenty teorii ekonomicznych, a także różne skrzywienia naszego umysłu opisane przez kognitywistów. Jesteśmy omylni i często nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo. Na szczęście niektóre problemy można opisać i wyjaśnić za pomocą wyłącznie matematyki, do której trudno mieszać ideologię i w której trudno o zaburzenia poznawcze. Jeśli mam czwórkę dzieci, a chcę rozdzielić pomiędzy nie 23 jabłka, nie dzieląc żadnego z tych owoców, to sama matematyka mówi, że to niemożliwe, bo 23 nie dzieli się bez reszty przez cztery. To oczywiście przykład ad hoc, choć czwórkę dzieci rzeczywiście mam. Tak na marginesie: powstają obecnie w filozofii nauki bardzo interesujące prace, które z dotychczas przyjętych wyjaśnień zjawisk fizycznych usuwają prawa fizyki, tak aby została jedynie matematyka i wyjaśniała ona sama (tzw. dystynktywnie matematyczne wyjaśnienia). Jeśli to usuwanie fizyki z fizyki by się udało, to mielibyśmy niepodważalny dowód na matematyczność świata.
Jak zwykły wyborca ma zachować się przy urnie w obliczu polityków twierdzących, że mają dobre programy gospodarcze, jeśli ekonomiści, którzy je dla nich wyprodukowali, mogą się aż tak mylić?
Nie wiem, ale wiem, czego ja wymagam od polityków. Żeby pokazywali mi precyzyjnie, na czym polegają ich programy, żeby nie ograniczali się do ogólników i żeby odsłonili mechanizmy ich realizacji. Może dzięki temu nie uzyskam pewności, które z nich są dobre, ale będę wiedział, które są traktowane serio. W demokracji głos wyborcy jest ekspresją wartości, a nie wyrazem sądu naukowego. Nikt tego ostatniego od wyborcy nie powinien oczekiwać.