Zawieramy coraz mniej małżeństw. Coraz częściej się rozwodzimy. Historia o Kopciuszku, co poślubił księcia, odpływa do sfery fikcji bardziej niż kiedykolwiek. Czy ekonomia może pomóc wyjaśnić te zjawiska? A jeśli tak, to dlaczego miałaby to robić? Od lat 70. XX w. obserwujemy wzrost nierówności społecznych. Dean Hyslop (instytut Motu w Nowej Zelandii) pokazuje, że zmiany w strukturze małżeństw mogą tłumaczyć nawet 25 proc. obserwowanych zmian nierówności. Nezih Guner (instytut CEMFI w Hiszpanii) dokładniej przygląda się mechanizmom stojącym za tym procesem.
Mniej małżeństw i więcej rozwodów to większa niestabilność dochodów na poziomie gospodarstwa domowego, a w konsekwencji większe nierówności. Średnie dochody par są o ok. 30 proc. mniej zmienne niż dochody singli. Wynika to z bardzo niskiej korelacji, ok. 7 proc., pomiędzy dochodami partnerów. O ile średnie poziomy dochodów małżonków są podobne, tak samo jak ich wiek czy wykształcenie, o tyle niespodziewane zmiany w dochodach każdego z nich rzadko zdarzają się jednocześnie. Małżeństwo działa jak polisa ubezpieczeniowa i pozwala wygładzić konsumpcję. Taka polisa jest tym bardziej potrzebna, im większej niestabilności dochodów doświadczamy. Mariacristina De Nardi (University College London) i współautorzy pokazują, że w najgorszej sytuacji są osoby najbiedniejsze, a dokładniej te z pierwszego decyla dochodów. W tej grupie niestabilność dochodów jest najwyższa i blisko trzykrotnie przekracza tę obserwowaną dla osób z medianowym wynagrodzeniem. I to niezależnie od tego, czy popatrzymy na opiekuńczą Holandię, czy wolnorynkowe USA. Im nasz dochód niższy, tym trudniej zabezpieczyć się przed nieoczekiwanym jego spadkiem poprzez prywatne oszczędności. Osobom o niskim wykształceniu, więc średnio też o niskich dochodach, trudniej również o ubezpieczenie w ramach małżeństwa.
W XXI w. małżeństwo staje się luksusem, na które pozwolić mogą sobie nieliczni. W Wielkiej Brytanii w 2017 r. w związku małżeńskim było 65 proc. kadry zarządzającej. Dla osób wykonujących rutynowe prace odsetek ten wynosił 44 proc., a dla bezrobotnych i tych, którzy nigdy nie pracowali – 40 proc. Oczywiście część różnic może wytłumaczyć kompozycja wieku respondentów w każdej z grup. Nie da się już jednak tym tłumaczyć wyraźnego podziału wśród kobiet z małymi dziećmi. The Marriage Foundation pokazuje, że wśród kobiet z dziećmi poniżej piątego roku życia w najlepiej zarabiającym kwintylu (czyli wśród 20 proc. osób o najwyższych dochodach) zamężnych jest 87 proc., w porównaniu do zaledwie 24 proc. w kwintylu o najniższym dochodzie.
W USA obrazek jest bardzo podobny. W latach 60. niezależnie od wykształcenia około 85 proc. kobiet zawierało związek małżeński. Dziś, im wykształcenie wyższe, tym większe szanse na „Marsz Mendelssohna”. Wśród kobiet bez dyplomu uczelni w wieku 40–45 lat niespełna 65 proc. jest w związku małżeńskim. Wśród kobiet z wykształceniem wyższym odsetek ten wynosi 75 proc., a dla tych z doktoratem aż 85 proc. Wraz z edukacją rośnie nie tylko szansa na ubezpieczenie w ramach małżeństwa, ale też jego jakość. Jak pokazuje Richard Fry (Pew Research Center), w 2008 r. prawdopodobieństwo, że związek osób w wieku 35–39 lat zakończy się w ciągu najbliższych 12 miesięcy, wynosiło 2,9 proc. dla osób bez wyższego wykształcenia i prawie o połowę mniej, 1,6 proc., dla osób z wykształceniem wyższym.
Te ostatnie nie tylko mają dostęp do średnio lepszego rynku małżeństw, ale czynią też ten rynek coraz bardziej hermetycznym. Pierre Chiappori i Bernard Salanie (obaj z Columbia University) oraz Yoram Weiss (Tel Aviv University) pokazują, że związek pomiędzy edukacją małżonków rośnie. Intuicja podpowiada: to nic dziwnego. W końcu domknęliśmy lukę pomiędzy wykształceniem kobiet i mężczyzn. Nawet uwzględniając ten fakt, nadal obserwujemy wzrost wybiórczości dobierania się partnerów (assortative mating). Jeremy Greenwood (University of Pennsylvania) i współautorzy dochodzą do podobnych wniosków.
Dlaczego wybiórczość rośnie? Wzrost kosztów dopasowania ze „złym” partnerem może wyjaśnić 70 proc. obserwowanych zmian. Koszty rosną z dwóch powodów. Po pierwsze, rosnące tzw. skill premium, czyli różnice wynagrodzenia osób z wyższym wykształceniem i tych bez edukacji, generuje koszty odczuwane bezpośrednio w budżecie gospodarstwa domowego. Po drugie, edukacja rodziców jest istotnym czynnikiem w „produkcji” kapitału ludzkiego dzieci. Skoro zwrot z edukacji rośnie, znaczenie tego czynnika w wyborze partnera również.
I tu wpadamy w błędne koło. Wzrost nierówności prowadzi do spadku dostępności i jakości małżeństw dla najbiedniejszych. To uniemożliwia optymalne inwestycje w edukację dzieci. Mobilność dochodowa spada, co przyczynia się do wzrostu nierówności. Po drodze, jak pokazuje Raj Chetty, gubimy jeszcze niemało Einsteinów. Skutek: mniej równy i wolniej rozwijający się świat.