Z uporem powracam na łamach tej kolumny do tematu udziału płac w gospodarce. Zazwyczaj przy tej okazji posługuję się metaforą tortu. Całe ciasto to gospodarka. A udział płac (po angielsku „labor share”) to ten jego kawałek, który przypada na wynagrodzenia podstawowego czynnika produkcji, jakim jest praca.
Czyli mówiąc wprost: część dochodu narodowego, która trafia do pracowników w formie wypłat. Dziś wielkość tego kawałka (średnia dla wszystkich krajów rozwiniętych) stanowi ok. 55 proc. To o kilkanaście punktów procentowych więcej niż w krajach rozwijających się. Labor share Polski jest poniżej 50 proc.
A co z resztą? Przeważająca część idzie na wynagrodzenie zaangażowanego w wytworzenie PKB kapitału. Podsumowując: wielkość udziału płac pokazuje realny układ sił w społeczeństwie. Dowodzi czarno na białym, kto realnie zjada jaką część owoców wzrostu gospodarczego wypracowanych wspólnymi siłami przez całe społeczeństwo.
Pisze się o tym od paru lat z jednego prostego powodu. Ekonomiści zauważyli, że udział płac w ostatnich 40 latach systematycznie spada. Spójrzmy na Stany Zjednoczone, używając nieco innej miary. Jeżeli przyjąć 2009 r. za punkt odniesienia, to trend spadkowy widać bardzo wyraźnie: jeszcze w latach 50. XX w. udział płac w gospodarce sięgał nawet 112–114 proc. wartości z 2009 r. W latach 70. wciąż był większy, ale już „tylko” o 10–12 proc. Potem przyszły lata 80. i 90., gdy udział wynagrodzeń spadł do ok. 105 proc. poziomu z 2009 r. Dziś stanowi 96–97 proc. tej wartości. Podobne wykresy z podobną tendencją można wyrysować dla większości gospodarek kapitalistycznych. Także dla Polski, gdzie spadek udziału płac w PKB należał do najbardziej dotkliwych. W porównaniu z 1995 r. jest o jakieś 9 pkt proc. niższy. Wielu ekonomistów uważa, że to właśnie osłabienie znaczenia płacy stanowi sedno zjawiska zwanego neoliberalizmem i jednocześnie jest główną przyczyną kryzysu 2008 r. oraz jego polityczno-społecznych reperkusji, z którymi radzimy (albo raczej nie radzimy) sobie dziś.
Wiemy więc, że udział płac spada. Ale czy wiemy, jaka powinna być optymalna wielkość kawałka tortu przypadającego na płace? Z rozwiązaniem tego zadania postanowiło się zmierzyć trzech ekonomistów, czego efektem jest interesująca praca, która wzbudza ostatnio wiele dyskusji w anglosaskim światku ekonomicznym. Co ciekawe, jej pierwsza publikacja miała miejsce w serii analiz Narodowego Banku Polskiego (numer 311/2019). Stało się tak dlatego, że jej dwaj autorzy to polscy ekonomiści Jakub Growiec i Jakub Mućk. A ich trzeci kompan to Peter McAdam z Europejskiego Banku Centralnego.
Growiec, Mućk i McAdam skonstruowali model ekonomiczny, za pomocą którego dowodzą, że udział płac powinien być wyższy. I to znacznie – ich zdaniem większy o jakieś 17 proc. od obecnego poziomu. W przeliczeniu na punkty procentowe wychodzi ok. 11. Taki poziom zysków czerpanych z gospodarki przez pracę byłby według autorów optymalny. Uważny czytelnik zapyta pewnie, cóż to znaczy „optymalny”? Wyjaśnijmy tę wątpliwość. Optymalny, zdaniem trójki ekonomistów, jest taki poziom udziału płac, który z jednej strony minimalizuje negatywne skutki zbyt niskich dochodów z pracy (m.in. wzrost nierówności). Z drugiej zaś – nie popada w drugą skrajność. To znaczy nie zabija innowacyjności napędzanej w dużej mierze przez inwestycje kapitałowe.
Magazyn. Okładka. 12 lipca 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Praca Growca, Mućka i McAdama to kolejny bardzo mocny sygnał, że koncepcja „wage-led growth” (rozwoju opartego na wzroście płac) ma głęboki sens. Głębszy, niż chce przyznać większość trwających na liberalnych pozycjach ekonomistów głównego nurtu.