Może i kampania przed wyborami do Parlamentu Europejskiego stała pod znakiem walki z pedofilią w Kościele i majątku premiera Morawieckiego, ale nie zapominajmy, że w gruncie rzeczy nie powinno chodzić o krajowe sprawy, ale o wymiar europejski. Na szczęście pod tym względem politycy również stanęli na wysokości zadania – przypomnieli sobie o istnieniu euro. Chodzi oczywiście nie (tylko) o diety w Brukseli i Strasburgu, lecz przede wszystkim o unię walutową. I o to, że nas w niej nie ma. To przypomnienie było na rękę wszystkim, bo – jak się zdaje – pozwala na łatwe uporządkowanie przedpola. Albo jesteś za euro, albo za złotym. Czyli albo nasz/ich, albo ich/nasz. Proste?
/>
Jak to działa, najlepiej wie prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński. Nie bez powodu w połowie kwietnia wywołał temat wspólnej waluty w Lublinie. – Mówimy „nie” euro, mówimy „nie” europejskim cenom. Mówimy: europejskie płace, nie europejskie ceny, i mamy w tym poparcie Polaków – deklarował. – Musimy zapytać, czy przejście na euro będzie korzystne dla Polski, czy dobrze ono służy innym państwom? Euro jest dobre dla tych, którzy są silni, ale wiele państw na nim traci – ocenił.
To prowokuje do dwóch uwag. Po pierwsze, europejskie płace i europejskie ceny to nie alternatywa. Jak będą europejskie płace, to i ceny zrobią się europejskie. Co do tego nie ma szczególnych wątpliwości (do cen za chwilę wrócimy). Po drugie, niepokoić może, że wzdragamy się przed przyjęciem euro, chociaż jest ono dobre dla silnych. Czy my nie jesteśmy silni? Argument Kaczyńskiego, choć w nieco innej formie, wraca też często w ustach ekonomistów: „Euro jest dobre wówczas, gdy prowadzi się rozważną politykę makroekonomiczną”. Skoro tak bardzo go unikamy, to tak jakbyśmy przyznawali, że nasza nie jest specjalnie rozważna.
– Niezależnie od mechanizmu przyjęcia euro stracimy na tym. Czy euro przyspieszy nasz rozwój? – pytał retorycznie Kaczyński. – Dzisiaj mogę powiedzieć z pełną odpowiedzialnością, że nie jest w interesie Polski przyjmowanie tej waluty w najbliższym czasie – to już nie Kaczyński, ale premier Mateusz Morawiecki. Tego samego dnia, także w Lublinie.
„Żeby wejść do strefy euro, trzeba prowadzić odpowiedzialną politykę finansową, więc – póki co – nie ma tematu” – komentował na Twitterze były premier Donald Tusk.
Ale temat był. Dwa tygodnie później Ryszard Petru ogłosił: „Teraz euro”. „Powinniśmy rozpocząć poważną debatę o członkostwie w strefie euro, opartą na faktach, a nie mitach. Oswajajmy się z naszą wspólną walutą” – napisał na Twitterze. Faktem był billboard w centrum Warszawy, na którym lider Teraz! pokazał, jak wyobraża sobie polskie euro. Po czym jeździł a to do Niemiec, a to na Słowację, żeby zrobić zakupy, sprawdzić, czy europejskie ceny różnią się od polskich i podlansować się na filmikach w internecie. – Widać jednoznacznie, że można kupić całą masę towarów taniej, pomimo że oba te kraje są w strefie euro. W internecie możecie państwo znaleźć filmy z naszych zakupów. Filmy z cenami w sklepach oraz rachunkami, które zadają kłam twierdzeniu, że wszystko jest tam droższe. Zadają kłam twierdzeniu, że Słowacy jeżdżą do Polski, żeby robić u nas zakupy – mówi Petru na YouTube’ie.
W tej wymianie ognia ostatnia salwa należała jednak do prezesa Narodowego Banku Polskiego. Tak się złożyło, że w minioną środę – na cztery dni przed wyborami – NBP zorganizował konferencję „Złoty, euro i sprawa polska”.
Nasz bank centralny ma spore doświadczenie w przyglądaniu się temu, czy unia walutowa to dla nas coś dobrego. Pierwszy raport na temat korzyści i kosztów przystąpienia do strefy euro opublikowano jeszcze w 2004 r., gdy prezesem był Leszek Balcerowicz. Konkluzja: „Bilans korzyści i kosztów, które może przynieść Polsce wprowadzenie wspólnej europejskiej waluty, jest pozytywny”. Kolejny powstał za kadencji Sławomira Skrzypka, opublikowano go w 2009 r. Wnioski nie były już tak jednoznaczne: „Łączna skala kosztów i korzyści będzie zależeć od prowadzonej polityki makroekonomicznej, zarówno w okresie przygotowawczym, przed przystąpieniem do strefy euro, jak i w trakcie pobytu w unii walutowej”.
Później takich całościowych raportów już nie było. Co nie znaczy, że prezes Adam Glapiński nie ma swojego zdania. – Nie ma żadnych dobrych argumentów za wstąpieniem Polski do strefy euro ani tym bardziej do ERM II. Zamiana złotego na euro lub samo usztywnienie kursu wobec euro nie przyspieszyłyby trwale wzrostu gospodarczego, a jedynie zwiększyłyby ryzyko destabilizacji makroekonomicznej, nadmiernego zadłużenia, pogorszenia konkurencyjności polskiej gospodarki, a ostatecznie uzależnienia od pomocy zagranicznej. Wzrosłoby też ryzyko zahamowania konwergencji w dłuższym okresie i zwiększenia naszej zależności od silniejszych gospodarczo państw – mówił, otwierając konferencję (i zamykając dyskusję, bo co właściwie miała powiedzieć ósemka dalszych prelegentów?).
Ocena Glapińskiego nie zaskakuje. W podobnym tonie wypowiadał się już wcześniej. Mimo to prezes NBP zdołał zaskoczyć. Oświadczył bowiem, że „niezależnie od tego, kto będzie rządził w Polsce, dopóki będę prezesem Narodowego Banku Polskiego, dopóty Polska nie wejdzie do strefy ERM II i euro”.
ERM II to mechanizm nazywany przedsionkiem strefy euro. W jego ramach przez dwa lata kurs waluty kraju, który chciałby wejść do eurolandu, musi być utrzymywany w wyznaczonym przedziale wahań. Jeśli się uda, świadczy to o stabilności i tej waluty, i gospodarki. Zdanie tego egzaminu to jeden z warunków wejścia do unii walutowej.
Dlaczego prezes NBP mówi, że nie wpuści złotego do ERM II? „Pojawiają się ostatnio zaskakująco liczne sugestie, by szybko zrobić kolejny krok w integracji i wejść do strefy euro. Konkretny plan obejmuje pomysł, aby bez zmiany konstytucji, tylko decyzją przyszłego ministra finansów i Rady Polityki Pieniężnej, wejść do mechanizmu ERM II, w którym kurs złotego byłby związany z euro. Według niektórych ekonomistów i polityków działania te miałyby rzekomo przyśpieszyć wzrost gospodarczy oraz wzmocnić siłę polityczną Polski w UE” – tłumaczył Glapiński (lekko skróconą wersję jego wystąpienia zamieściliśmy we wczorajszym numerze DGP).
Problem w tym, że wezwań do wejścia do ERM II ostatnio jakoś nie było. Przynajmniej formułowanych publicznie. Chyba że prezes chciał pokazać, jak poważnie potraktował sugestię Ryszarda Petru, że euro można by wprowadzić w Polsce już w 2022 r. (wtedy do mechanizmu kursowego trzeba by przystąpić właściwie już dziś)? A może chciał uspokoić tych, którzy obawiali się, że on już wpuścił złotego do „węża walutowego”, tylko się o tym nie mówi? Bo przecież notowania złotego wobec euro są zadziwiająco stabilne. Dość powiedzieć, że gdyby przyjąć jako parytet do euro kurs na poziomie 4,3 zł, to w wąskim przedziale +/-2,25 proc. od tego poziomu złoty utrzymuje się (biorąc pod uwagę kursy na koniec dnia) od początku lipca ub.r. A gdyby optymistycznie założyć, że przedział mógłby wynosić +/-15 proc. od centralnego parytetu, to ustawiając go na poziomie 4 zł za euro, uzyskujemy stabilność w horyzoncie… 10 lat. Takie widełki ostatni raz były przekroczone w końcu marca 2009 r.
Zasugerowałem wyżej, że po prezesie NBP w trakcie środowej konferencji kolejni prelegenci znaleźli się w trudnej sytuacji. Ale stanęli na wysokości zadania. Zwłaszcza poseł Janusz Szewczak, wiceprzewodniczący sejmowej komisji finansów publicznych, a w przeszłości główny ekonomista Krajowej Spółdzielczej Kasy Oszczędnościowo-Kredytowej. Pryncypialnie skrytykował on tych, którzy myślą i mówią dobrze o euro. – Mainstream ekonomiczny nie jest żadną świętością. Nie raz dawał dowody ewidentnych błędów w tworzeniu nowych instytucji. Dziś strefa euro chwieje się w posadach. To nie tylko kwestia braku wizji, ale i innych groźnych widm, które widać nad UE i strefą euro – mówił. I jednym tchem wymienił brexit, uchodźców, wojny handlowe oraz francuskie żółte kamizelki.
Wystąpienie Szewczaka było zatytułowane „Euro, marzenia i rzeczywistość: ile to Polskę może kosztować?”. Oczywiście czysto teoretycznie, bo przecież nie wchodzimy. – Gdybyśmy byli na miejscu Słowacji, to w 2008 r. z powodu kryzysu, który wybuchł, i późniejszych operacji według pewnego algorytmu Polska musiałaby dorzucić 200 mld zł. To połowa dotacji, które otrzymaliśmy z UE w ciągu 15 lat – wskazał poseł. I dodawał: – Kosztów, które musielibyśmy ponieść, jest całkiem sporo. Nie o wszystkich się chętnie mówi. W razie takiej decyzji (o przyjęciu euro – red.) nasze rezerwy dewizowe i nasze rezerwy złota również trafiłyby w gestię nadzoru EBC. Już nie mówię o polityce emisyjnej. Taki bank może powiedzieć, „ile wy tam, Polacy, możecie wydrukować sobie tych pieniędzy”. To nie zawsze musi być relacja uczciwa.
Konkluzja Szewczaka mogła być tylko jedna: – Ci, którzy chcą szybkiego przyjęcia euro, źle życzą Polsce, a na pewno dobrze życzą Niemcom. Umiesz liczyć, licz na siebie i na polskiego złotego.
My liczmy jednak przede wszystkim na to, że po wyborach (zapewne i tych, i jesiennych) dyskusja na temat euro z poziomu polityki przeskoczy na poziom ekonomii. Choć żeby miała sens, dobrze byłoby nabrać pewności, że unia walutowa ma przed sobą perspektywę nieco dłuższą niż do następnego kryzysu.
Niepokoić może, że wzdragamy się przed przyjęciem euro, chociaż jest ono dobre dla silnych. Czy my nie jesteśmy silni? Argument Jarosława Kaczyńskiego, choć w nieco innej formie, wraca też często w ustach ekonomistów: „Euro jest dobre wówczas, gdy prowadzi się rozważną politykę makroekonomiczną”. Skoro tak bardzo go unikamy, to tak jakbyśmy przyznawali, że nasza nie jest specjalnie rozważna