Mieszkańcy wsi bywają określani mianem „balastu”. Chłopom wytyka się „nieusuwalną pańszczyźnianą mentalność” i oskarża o to, że za 500 zł sprzedali demokrację. To nie język ulicy, lecz naukowców i socjologów, obecny w debacie publicznej od czasu transformacji
/>
Powszechne wyobrażenia na temat wsi oraz jej wizerunek w mediach i kulturze w znacznej mierze zależą od społecznych elit. A czas rodzącej się demokracji był okresem, w którym na podatny grunt trafiała narracja dyskryminująca. Język, nazywany przez socjolożkę wsi prof. Izabellę Bukrabę-Rylską „neoliberalnym dyskursem rasistowskim”, jest wciąż żywy i dominujący. Refleksja nad nim i nad tym, jak elity tłumaczyły nową rzeczywistość i jak reagowały na opór mieszkańców wsi wobec dokonujących się gwałtownie zmian społeczno-ekonomicznych, może pomóc sproblematyzować oficjalną wersję opowieści o demokracji. Bez odrobienia tej lekcji trudno sobie bowiem wyobrazić uczciwą dyskusję, dlaczego tak wielu mieszkańców wsi popiera partię, której politycy łamią konstytucję.
Nie było kontaktu, nie było dialogu
Język wykluczenia, podkreślający nierówności społeczne, ma swoje korzenie jeszcze w XIX-wiecznej literaturze. Profesor Zofia Stefanowska pisała o literackich rolach chłopa w książce „Mapa romantyzmu polskiego. Pisma z lat 1964–2007”: „Chłop okazuje się zgoła egzotycznym nieoswojonym obiektem refleksji przeważnie pozbawionym kontekstu codzienności wiejskiej, myśl o nim owocuje koncepcjami, które stanowią mniej lub bardziej zmistyfikowany obraz rzeczywistości społecznej”. Co istotne, autorka podkreślała, że „chłop polski pozwalał z sobą robić, co się komu żywnie podobało, nie protestował przeciwko nakładaniu na niego różnych osobliwych ról, ponieważ wszystkie te manipulacje, których był przedmiotem, do niego nie docierały. Nie było kontaktu pomiędzy projektującą polskiego chłopa elitą a realnym chłopem mieszkającym na wsi polskiej. Nie było kontaktu, nie było dialogu”.
Współczesny dyskurs publiczny i występujące w nim manipulacje na temat mieszkańców wsi pokazują, jak niewiele zmieniło się od tego czasu. Istotną różnicą jest jednak to, że część tych projekcji dociera dzisiaj do mieszkańców wsi za pośrednictwem mediów i internetu.
Schemat przedstawiony przez Stefanowską mogliśmy obserwować na żywo na początku lat 90. Opowieść o nowoczesności i demokracji oparta była na dychotomicznym podziale na ludzi zbędnych (do których zaliczano mieszkańców wsi) oraz uosabiającą zachodnie standardy rodzącą się klasę średnią. Tych pierwszych kojarzono głównie z kimś, kto nie potrafi zerwać z przeszłością i robi wszystko, aby nie zatrzasnąć drzwi do starego świata – a przecież tego pragnęła gotowa na zmiany większość społeczeństwa. Interesująca w tym kontekście wydaje się koncepcja amerykańskiego antropologa kulturowego Marshalla Sahlinsa, według której zanim „opóźnione” społeczeństwo może zacząć się modernizować, ludzie muszą się nauczyć nienawidzić to, co już mają i co do tej pory uważali za dobre życie. Oprócz tego muszą potępić samych siebie oraz chcieć być kimś innym.
Transformacja to okres intensywnej wewnętrznej kolonizacji wsi i peryferii, na co publicznie uwagę zwracał jako jeden z pierwszych antropolog społeczny prof. Michał Buchowski z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Inspiracji dostarczył mu słynny teoretyk kultury Edward Said i jego dzieło „Orientalizm”, przypominające, jak zamożny Zachód na poziomie politycznym, społecznym, kulturowym i naukowym konstruował wyobrażenia na temat Wschodu. W polskim kontekście ze Wschodem utożsamiani byli wszyscy, których elity liberalne oskarżały o przysparzanie kłopotów modernizującemu się społeczeństwu, a więc robotnicy, rolnicy i mieszkańcy wsi. Choć w tym czasie większość z nich straciła miejsca pracy, a ich życie legło w gruzach, to według obowiązującej wykładni wpadli w materialną degradację przez własną mentalność i niezdolność do odnalezienia się w rynkowej rzeczywistości. W skali makro wieś stanowiła podglebie dla autorytarnego myślenia, ludowej religijności, patologicznej wspólnotowości i wyuczonej bezradności, a więc cech, które oddalały nas do wyobrażonego Zachodu.
Z naukowych artykułów i publicystycznych tekstów czasu wczesnej transformacji mogliśmy się dowiedzieć m.in., że wieś jest widownią moralnego rozkładu i lumpenproletaryzacji, jej mieszkańcy stanowią realne zagrożenie dla członkostwa Polski w Unii Europejskiej i generalnie są hamulcowymi modernizacji, którym może jedynie pomóc gruntowna rekonstrukcja i wymiana aparatu psychologicznego. Według prof. Izabelli Bukraby-Rylskiej z Uniwersytetu Warszawskiego w okresie minionych 30 lat nauki społeczne wypracowały w odniesieniu do „przegranych transformacji” dyskurs, który bywa nazywany praktykami „orientalizowania” albo po prostu językiem pogardy. Wszystkie używane wobec wykluczonych określenia streszczały się w jednym: mieszkańców wsi (zwłaszcza drobnych rolników, lecz także pracowników byłych PGR-ów) określano mianem „balastu” i dodawano, że „trzeba się go pozbyć jak najszybciej”.
Kulturowa skrzynka z narzędziami
Udział w tworzeniu takich stereotypów mieli nie tylko socjologowie, lecz także twórcy kultury. Wystarczy przypomnieć sobie cieszące się uznaniem i popularnością filmy dokumentalne „Arizona” Ewy Borzęckiej czy „Czekając na sobotę” Ireny i Jerzego Morawskich. Ten pierwszy wpisywał się w debatę publiczną drugiej połowy lat 90., kiedy to dawne PGR-y stały się symbolem niewydolności i społecznych patologii starego systemu. Pracownicy i ich rodziny jeszcze długo po upadku gospodarstw ucieleśniali apatycznego i beznadziejnego homo sovieticusa. W takiej zwulgaryzowanej formie przedstawiła ich reżyserka „Arizony”, filmując bezwolną masę ludzi leniwych, zaniedbanych i zdemoralizowanych, dla których jedynym sensem życia jest konsumpcja wina. Symptomatyczne było także to, że głównych bohaterów wyabstrahowano zupełnie z procesów społecznych i ich znaczenia dla życia jednostki.
W „Czekając na sobotę” twórcy skupili się z kolei na młodych mieszkańcach wsi, którzy żyją bez celu, nie interesuje ich praca, a jedyną rozrywką jest możliwość udziału w sobotniej zabawie z podtekstem erotycznym w wiejskiej dyskotece.
Można powiedzieć, że pogarda wobec mieszkańców wsi również dzisiaj stanowi element kultury masowej, co dobrze widać biorąc pod uwagę popularność takich programów telewizyjnych jak „Chłopaki do wzięcia” czy „Damy i wieśniaczki”. – Program „Chłopaki do wzięcia” pokazuje bohaterów jako wiejski underclass, patologię złożoną z alkoholików, złodziei, nierobów zupełnie nieradzących sobie w życiu, co przy okazji poszukiwania przez nich partnerek naraża ich na wyśmianie i zabawę widza z większym kapitałem kulturowym i ekonomicznym ich kosztem – mówi medioznawca Michał Rydlewski z Uniwersytetu Wrocławskiego, autor książki „Scenariusze kultury upokarzania. Studium z antropologii mediów”. – W „Damach i wieśniaczkach” to te drugie są właśnie empatyczne, wrażliwe, zaradne, pracowite, inteligentne, odważne, oczywiście w swoim kontekście kulturowym i społecznych okolicznościach, w jakich żyją. Cały program polega w dużej mierze na ich przemianie wizerunkowej: mają stać się piękne, mają się dostosować do wzoru dziewczyn z dużego miasta, muszą zostać „wyposażone” w znaki klasy wyższej jak ubiór, gadżety i inne dobra – dodaje.
Przeciwwagą dla takiego sposobu myślenia może być alternatywna oferta kulturalna i edukacyjna powstająca w kręgach wielkomiejskiej inteligencji. Szlachecką tożsamość i jej znaczenie dla klasy średniej analizowali w teatrze Monika Strzępka i Paweł Demirski. Do antyfeudalnej tradycji odwoływał się w swojej twórczości folkowy zespół R.U.T.A. W naukach społecznych prof. Jan Sowa upowszechnił interdyscyplinarną krytyczną refleksję na temat pańszczyzny. Kolejne cykle seminariów i otwartych debat na temat ludowej historii Polski potwierdzają, że dokonuje się w tym obszarze głęboka zmiana perspektywy poznawczej.
Niestety to wciąż aktywność ekskluzywna, dostępna dla grupy wybranych osób. Problemem pozostaje to, jak podzielić się tą wiedzą z osobami, które nie dysponują wysokim kapitałem kulturowym. Rozmowy na temat historii ludowej czy transformacji na wsi nie stanowią szansy na międzygrupowy czy międzyklasowy dialog i spotkanie tych, którzy deklarują swoją otwartość na problematykę związaną z wsią z ludźmi dobrze znającymi te realia z własnego doświadczenia.
Niezależnie od tego każde takie działanie może wywołać jakąś zmianę w obrębie samej klasy średniej, dla której mieszkańcy wsi, szczególnie w kontekście obecnych podziałów politycznych, stanowią obce plemię. – Choć podziały między wsią a miastem przebiegają dzisiaj w wielu kierunkach i się krzyżują, to jednak liberalna klasa średnia postrzega mieszkańców wsi, zwłaszcza na ścianie wschodniej (Lubelszczyzna, północne i wschodnie Mazowsze, część Kujaw) i w południowo-wschodniej części kraju (Podkarpacie, Małopolska), za ostoję antyeuropeizmu, mentalności „moherowych beretów”, „słuchaczy i słuchaczki Radia Maryja”. Takie myślenie niestety stanowi kontynuację podziału na „wiejską ciemnotę” i „miejską elitę” – mówi prof. Michał Buchowski z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza.
Wieś sprzedała demokrację
Stereotypy na temat wsi pojawiają się w przestrzeni publicznej zawsze, gdy istnieje ryzyko, że pożądany przez aktualnie sprawujące władzę elity scenariusz politycznego i ekonomicznego rozwoju może natrafić na poważne przeszkody, np. w postaci masowych strajków czy manifestacji. Tak było, kiedy protestowali rolnicy, gdy sondaże przed wstąpieniem do UE wskazywały niski poziom poparcia dla tego procesu wśród mieszkańców wsi oraz gdy Andrzej Lepper został wicepremierem. Kiedy na czele blokujących drogi stał lider Samoobrony, rolnicy byli przedstawiani jako ludzie nierozumiejący obiektywnych i sprawiedliwych zasad wolnego rynku, a on sam jako nieokrzesany prostak.
Swoisty renesans pogardy wobec mieszkańców wsi mogliśmy obserwować przy okazji wprowadzania programu 500 plus, który – zdaniem części liberalnych elit – przełożył się na wysokie poparcie PiS-u wśród wyborców spoza większych miast. Powstał cały wachlarz poglądów i interpretacji zachowań ludzi mieszkających na wsi i głosujących na Prawo i Sprawiedliwość. Od rolnika, który sprzedał demokrację za 500 zł, przez kobiety głosujące na PiS, żeby móc nie pracować, aż do nieusuwalnej mentalności chłopów pańszczyźnianych.
W walce politycznej o głosy mieszkańców wsi biorą dzisiaj udział dwie partie: systematycznie tracący wpływy na wsi PSL i budujący tam swoją twierdzę PiS. Jarosław Kaczyński podczas niedawnej konwencji partyjnej w Kadzidle k. Ostrołęki zadeklarował, że jego ugrupowanie jest prawdziwą partią polskiej wsi. PiS może liczyć na wsparcie telewizji publicznej, której pracownicy sumiennie dbają o to, aby żadne znaczące wydarzenie związane z wsią nie przeszło niezauważone. Oprócz tego TVP w jednoznacznie negatywnym świetle przedstawia transformację, a w tym kontekście ważną rolę odgrywają PGR-y. Jako czarny charakter przedstawiani są Leszek Balcerowicz i czołowa grupa liberalnych polityków odpowiedzialnych za katastrofalne skutki przemian. Obraz wsi, jaki wyłania się z deklaracji polityków partii rządzącej, to miejsce, gdzie przetrwała polskość w prawdziwym kształcie. Wątki poświęcone praktykującym katolikom, ludziom od pokoleń wiedzącym, co znaczy ciężka praca, czy kulturze ludowej zdolnej konkurować z wartościami narzuconymi przez wielkomiejskie elity przeplatają się z wątkami o niezamożnych rolnikach, transformacji i jej ofiarach.
Deklarowana troska o wieś oraz idea jej modernizacji ma zaspokoić potrzebę związaną z brakującym przez wiele lat poczuciem godności ludzi tam mieszkających. Wygląda na to, że w dużej mierze udało się to politykom PiS-u, za co wyborcy nagradzają ich w kolejnych wyborach. Jesienią w batalii o samorządy na PiS swój głos oddało 40 proc. wyborców ze wsi. Opowieść ta jednak jest niepełna, brakuje w niej wątków związanych ze zmianami społecznymi i obyczajową emancypacją. Otrzymujemy zakrzepłą formę społecznych relacji i narodu. Trudno nie odnieść wrażenia, że taka opowieść ma służyć przede wszystkim sprawowaniu politycznej kurateli nad mieszkańcami wsi. W jakimś sensie jest to więc wyraz lekceważenia lokalnych społeczności.
Wieś nieznana
Jeden z głównych zarzutów formułowanych pod adresem chłopów dotyczył ich społecznej bierności. Przez lata obywatelską aktywność kojarzono głównie z miastem. Działalność w ochotniczych strażach pożarnych, kołach gospodyń czy ludowych zespołach sportowych nie mieściła się w formacie przygotowanym na potrzeby trzeciego sektora. Takie opinie wciąż można spotkać podczas publicznych dyskusji. Na zasadzie automatyzmu łączy się w nich wspomniane wyobrażenia o obywatelskiej apatii z dominacją Kościoła, który jest postrzegany jako jedyna instytucja prężnie działająca na wsi. Najczęściej wybrzmiewają one jako zarzut wobec zblatowanych z klerem lokalnych społeczności. Jednak czarne protesty, społeczne mobilizacje przeciwko spalarniom śmieci i fermom zwierząt hodowlanych czy ostatni strajk nauczycieli stanowią dowód na to, że w społecznym aktywizmie wieś nie ustępuje miastu.
Najtrudniej zrozumieć pretensje o to, że Kościół wziął na siebie rolę instytucji organizującej życie społeczne mieszkańców wsi. Rzut oka na dane z powstałego w 1997 r. „Raportu o stanie kultury wiejskiej w Polsce” jasno pokazuje, jak przebiegał proces wygaszania kolejnych instytucji upowszechniania kultury, a więc świetlic, domów kultury i klubów. Ich liczba zmalała z 8,6 tys. w 1991 r. do 7,5 tys. w 1996 r. Pięciokrotnie – z 231 do 49 – zmalała liczba kin wiejskich, zmniejszyła się też liczba księgarń (z 237 w 1980 r. do 155 w 1996 r.) i innych punktów sprzedaży książek (z 2668 do 622 w tym samym okresie). Ten smutny obraz zapaści zamykają dane dotyczące punktów bibliotecznych. Ich liczba we wspomnianym okresie zmalała z 22 973 do 2428.
Powielane przez lata stereotypy o wsi jako siedlisku ciemnogrodu i kolejne komentarze na temat tego, jak mało ludzie mieszkający na wsi czytają czy jak rzadko chodzą do kina, nie wynikają z ich umysłowych ograniczeń, ale są spowodowane brakiem instytucjonalnego zaplecza, a mówiąc wprost abdykacją państwa w tym obszarze. Rzadko się o tym mówi, ale Kościół jako jedna z niewielu instytucji służył wsparciem ludziom potrzebującym pilnej pomocy, kiedy panowało wysokie bezrobocie, więzi społeczne i relacje z najbliższymi zostały poddane dużej próbie, gdy członkowie rodzin byli zmuszeni wyemigrować za chlebem, a ci, którzy zostali na wsi, mieli problem z odnalezieniem się w gwałtownie zmieniającej się rzeczywistości. Wygląda więc na to, że w ramiona tej instytucji dużą część naszego społeczeństwa wrzuciły elity odpowiedzialne za konkretny charakter przemian.
Nieopowiedziana historia
Spór o bilans ostatnich 30 lat dla polskiej wsi będzie się toczył jeszcze długo. Zachwyt nad nowoczesnym wyposażeniem gospodarstw domowych, zaawansowanym technologicznie sprzętem rolniczym, zadbanymi podwórkami z obowiązkową kostką bauma równoważą wspomnienia po nieistniejącej poczcie, szkole czy domu kultury. W znacznej części wsi odpowiedzią na pytanie, co słychać, jest powtarzany od lat refren, jak to wielu młodych wyjechało za chlebem, a teraz zostali tylko sami starzy i niewiele już tutaj się dzieje.
Być może warto nową opowieść o polskiej prowincji zacząć właśnie od traumy emigracji. Mieszkańcy wsi stanowili jedną z najliczniejszych grup społecznych, o których można powiedzieć, że byli tzw. zasobem dla innych. Interesujące w tym kontekście są opublikowane kilka tygodni temu międzynarodowe badania, z których wynika, że Polacy bardziej niż imigracji boją się emigracji. Prawie połowa ankietowanych poparłaby wprowadzenie prawa, które całkowicie zakazywałoby ich rodakom wyjazdu na dłużej poza granice kraju. Można tylko domniemywać, skąd tak wysoki poziom lęku przed wyjazdem. Równie ważny wydaje się wątek protestu rolników i to, w jaki sposób jest on rozgrywany politycznie. – Dopłaty unijne sprawiły, że sytuacja wielu jej mieszkańców wsi się poprawiła. Nabrali przekonania, że żyje im się dobrze.
Z tego też powodu protesty AgroUnii wydają się niezrozumiałe, tym bardziej że przybierają one dość radykalną formę, trochę jak „za Leppera”. To nie pasuje do wyobrażenia o nowoczesnym kraju. Pewnie należałoby zapytać, a jak i gdzie rolnicy mają protestować? – mówi prof. Buchowski. – PiS dzisiaj z jednej strony odpowiada na rozgoryczenie rolników, obiecując im dotacje do świń i krów. Czyni to jednak w czasie strajku grupy zawodowej nauczycieli walczących o podwyżkę pensji. I choć nauczyciele mieszkają i w mieście, i na wsi, to jednak potraktować to można jako próbę zantagonizowania miasta i wsi – dodaje.
Przemyślenie na nowo polskiej wsi wydaje się pilnym obywatelskim zadaniem. Kolejne próby diagnozy „wyposażenia mentalnego” chłopów wzmacniają poczucie niedopasowania i nieadekwatności u ludzi, którzy są poddawani nieustającej krytyce, co rodzi poczucie wstydu i związane z nim negatywne emocje. Te ostatnie mogą posłużyć jako paliwo polityczne dla radykalnych ruchów politycznych. Gniew mieszkańców prowincji stanowi dzisiaj integralną część kampanii wyborczych takich polityków jak: Donald Trump, Viktor Orbán, Nigel Farage czy Marine Le Pen, która już w 2012 r. powtarzała, że państwo opuściło wieś i prawdziwą Francję. Aby przerwać ten łańcuch, niezbędne jest przezwyciężenie uprzedzeń wobec mieszkańców wsi. Pomóc w tym może perspektywa strukturalna biorąca pod uwagę otoczenie instytucjonalne i jakość relacji międzyludzkich.
Zmiana optyki to także szansa dla innego rodzaju refleksji na temat kapitalizmu. Jak wynika z raportu Państwowej Inspekcji Pracy najczęstsze wykroczenia przeciwko prawom pracownika stwierdzane podczas kontroli w 2018 r. na terenie gmin wiejskich związane były z nieprzestrzeganiem przepisów lub zasad bezpieczeństwa i higieny pracy, niewypłaceniem w ustalonym terminie wynagrodzenia za pracę bądź bezpodstawnego jego obniżenia, naruszeniem przepisów o czasie pracy i powierzaniem cudzoziemcom nielegalnego wykonywania pracy. Od pewnego czasu tematem, który nie schodzi z pierwszych stron gazet, jest transport publiczny, a właściwie jego brak na wsi. To jednak tylko jeden z obszarów usług społecznych. Opublikowany kilka miesięcy temu raport Najwyższej Izby Kontroli na temat dostępu do ginekologa kobiet mieszkających na wsi pokazuje, że w skrajnych przypadkach jedna poradnia przypada na 27 tys. pacjentek, a niektóre kobiety muszą dojeżdżać nawet 50 km do lekarza.
Otwarte pozostaje pytanie, czy elity są gotowe do zmiany punktu widzenia? Kilka tygodni temu w Pałacu Staszica odbyło się seminarium, w którym wzięła udział jako zaproszony gość redaktorka i reżyserka Joanna Warecha. W swojej twórczości stara się ona przedstawić w uczciwy sposób historie ludzi z PGR-ów. Jak napisała na swoim blogu prof. Bukraba-Rylska, Warecha od grona przedstawicieli nauk społecznych ponownie usłyszała, że pracownicy PGR-ów są sami sobie winni, że nie potrafili się odnaleźć w nowych realiach, że przecież każdy dostał wtedy swoją szansę, że te 2 mln obywateli żyło praktycznie na koszt reszty społeczeństwa, byli utrzymywani z podatków innych. Elity naukowe mają przed sobą jeszcze wiele pracy – ich podejście do problemów polskiej prowincji nie zmieniło się specjalnie przez ostatnie 30 lat.