Zaczęło się. Ogłoszony przez PiS pakiet obietnic już skłonił ekonomistów do podnoszenia prognoz wzrostu gospodarczego. Także Narodowy Bank Polski nie pozostał obojętny na wielkie wydawanie i zrewidował w górę swoje przewidywania co do perspektyw rozwoju.
Po umiarkowanym pesymizmie, jaki panował na przełomie roku, kiedy pojawiały się słabsze informacje z gospodarki, nie ma już śladu. Spowolnienie nas wprawdzie nie ominie, ale rząd jego przyjście mocno spowolnił. Realizacja nowych obietnic to spory impuls fiskalny, którego efekty zobaczymy w tym i przyszłym roku. Wszystko byłoby w porządku, tylko że znów cała para idzie w konsumpcję.
Premier Mateusz Morawiecki zaś kolejny raz przyznaje, że jego Strategia na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju będzie lepiej wyglądała na slajdach w PowerPoincie niż w realizacji. Po ponad trzech latach mówienia o potrzebie przestawienia gospodarki na bardziej innowacyjne tory, zwiększenia stopy inwestycji, krajowych oszczędności i uczynienia systemu podatkowego bardziej nowoczesnym, a co za tym idzie – sprawiedliwym dzięki progresji, sytuacja wraca do punktu wyjścia. Dawanie gotówki do ręki, niezależnie od potrzeb, bez diagnozy, kto rzeczywiście potrzebuje wsparcia finansowego, sprawdziło się przy urnach w 2015 r. i teraz cel jest taki sam.
Pakiet stymulacyjny, który niosą ze sobą obietnice wyborcze PiS, pchnie gospodarkę na ścieżkę wyższego wzrostu, ale znów dzięki konsumpcji, a nie inwestycjom. To drugie pobudzić jest bowiem trudniej, co pokazały ostatnie lata. Dynamika nakładów na dobra trwałe była mizerna, szczyt inwestycyjny minęliśmy w ubiegłym roku, a teraz będziemy mieć spowolnienie. Konsumpcja za to wciąż ma się dobrze i chociaż również jej wzrost będzie stopniowo coraz niższy, to nadal pozostanie motorem wzrostu gospodarczego. Potwierdzają to zarówno ekonomiści z banków komercyjnych, jak i analitycy banku centralnego.
Optymalnie byłoby, gdyby wzrost PKB oparty był i na komponencie konsumpcyjnym, i inwestycyjnym. Gorzej, jeśli rząd wspiera tylko jeden z motorów wzrostu i traktuje to jako element polityki, która ma przeciwdziałać pogorszeniu koniunktury gospodarczej. Stymulując tylko bieżącą konsumpcję, możemy szybko pogorszyć sytuację oszczędności i inwestycji w gospodarce. Oczywiście jakaś część – być może nawet duża – z rozszerzenia programu 500+ na pierwsze dziecko czy 13. emerytury, zostanie zaoszczędzona. Wciąż jednak cała polityka gospodarcza skupia się na tu i teraz, a prymat ma cel polityczny w postaci najbliższych wyborów.
W obecnej ekipie rządzącej kolejna hojna transza socjalnego transferu nazywana jest inwestycją w rodziny czy seniorów. Można próbować to ”sprzedawać„ jako inwestycję w kapitał ludzki. Ale dawanie wszystkim po równo, nie patrząc na potrzeby, powoduje, że inwestycja ta może być mocno nietrafiona. Wygrana PiS w 2015 r. na fali liczonych w miliardy złotych obietnic okazała się na tyle skuteczna, że dzisiaj wszystkie liczące się partie polityczne stanęły do socjalnej licytacji. Temat inwestycji, a raczej próba zastanowienia się, dlaczego motorem obserwowanego w ostatnich latach wzrostu były nakłady sektora publicznego, nie zaprząta dzisiaj głów politycznych decydentów.
Piętą achillesową naszej gospodarki jest to, że prywatny biznes z jakiegoś powodu nie chce wydawać więcej. Byłoby to zrozumiałe, gdyby obawiał się o popyt na towary czy usługi, ale problemu z popytem nie ma. Przyczyna inwestycyjnej wstrzemięźliwości tkwi więc gdzie indziej. Impuls fiskalny może być odpowiedzią na ten problem. Ale zadziała tylko na krótko. Usuwanie barier dla działalności przedsiębiorców to często wiele małych i mało efektownych działań. Nie przynoszą aż tak dobrego PR i nie można przeliczyć ich na głos przy urnie.