Rozprowadzanie programów telewizyjnych w internecie podlega tym samym zasadom, co emisja tradycyjna – z nadajników naziemnych, w sieciach kablowych czy na platformach cyfrowych. Tak uznała Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, odnosząc się do sporu o regułę must carry/must offer, toczonego między nadawcami telewizyjnymi a operatorami internetowych serwisów wideo.

Tylko że w internecie realizacja must carry bardziej przypomina may carry, czyli wolnąamerykankę.
Ale od początku. Co to jest must carry? Autorzy ustawy o radiofonii i telewizji chcieli zagwarantować klientom sieci kablowych i platform satelitarnych dostęp do wszystkich telewizji naziemnych. Żeby nie zależało to od kaprysów operatora lub nadawcy ani targów między nimi. Uchwalono więc, że każdy operator musi włączać do swojej oferty stacje naziemne (must carry). Drugą stroną medalu jest must offer, czyli przepisy zobowiązujące nadawców do udostępniania sygnału. Ponieważ te zasady wprowadzono w epoce nadawania analogowego, obejmują tylko TVP1, TVP2, TVP3, Polsat, TVN, TV4 i TV Puls – bo więcej ogólnopolskich kanałów naziemnych wtedy nie było (dziś w cyfrowej telewizji naziemnej mamy 27).
Nadawcy nie mieli powodów do narzekań na zasadę must carry – gwarantowała im przecież dostęp do widzów. A im więcej widzów, tym więcej można zarobić na sprzedaży reklam. Iwszystko byłoby dobrze, gdyby nie internet. Bo internet jest jakiś inny. Niby też liczy się tam widzów, ale nie da się ich sprzedać reklamodawcom razem z tymi tradycyjnymi – metody pomiaru są różne, a rynek telewizyjny trwa przy swojej walucie i nie akceptuje zmian. Nic więc dziwnego, że kiedy kilka lat temu serwisy internetowe zaczęły oferować sygnał telewizyjny i sięgnęły po bezpłatny pakiet must carry, właściciele tych stacji zaprotestowali. Pożytku z dodatkowej widowni żadnego, a mogą jeszcze być kłopoty, bo wtedy pozyskując licencje np. na hollywoodzkie filmy, nadawcy nie kupowali praw na emisję w internecie.
Argumentowali więc, że zasady rządzące telewizją nie dotyczą sieci – która nie ma prawa do ich sygnału. Nóż w plecy wbiła im KRRiT, która w 2013 r. uznała, że operatorzy telewizji internetowych mogą korzystać z zasady must carry, jeśli mają co najmniej 100 tys. odbiorców. Dokument z taką interpretacją przepisów ustawy RTV został opublikowany jako „stanowisko”. Sprytnie, bo od stanowiska nadawcy nie mogli się odwołać ani go nijak zaskarżyć.
Za to właściciele serwisów internetowych mogli nim wymachiwać w sądzie – wszak to głos regulatora rynku. Dzięki temu najpopularniejszy dziś serwis z telewizją w internecie – WP Pilot należący do Wirtualnej Polski – wygrywa kolejne sprawy. M.in. w styczniu br. Sąd Apelacyjny w Warszawie oddalił wniosek Telewizji Polskiej o zabezpieczenie powództwa, czyli o usunięcie kanałów TVP z WP Pilota.
TVP nie bez powodu zintensyfikowała w tym roku działania przeciwko WP Pilotowi. Wykosztowała się bowiem na wyłączne prawa telewizyjne i internetowe do mundialu, który w przyszłym tygodniu zacznie się w Rosji. Transmisje będą m.in. w TVP 1 i TVP 2 – więc groziło jej, że WP weźmie sobie mecze za darmo.
I tu dochodzimy do internetowego paradoksu. Po gorącej wymianie zdań między prezesami WP i TVP, w której padło słowo „żul”, WP Pilot wyłączył kanały TVP, zapowiadając ich powrót dopiero po mundialu. Nadal rozprowadza jednak sygnał TVN i Polsatu, mimo protestów ich właścicieli. Dlaczego je pokazuje? Twierdzi, że musi – must carry. A dlaczego nie nadaje TVP? Przecież też musi. Bo to gest dobrej woli na czas negocjacji warunków obecności tego nadawcy w WP Pilocie. TVN zaapelował do WP o równe traktowanie, przesyłając pismo do wiadomości KRRiT – bezskutku.
Gdyby kablówka w Bystrzycy Kłodzkiej nagle wyłączyła trzy podstawowe programy TVP, byłby raban. Takie łamanie ustawy RTV podlega karze do 10 proc. rocznego przychodu. Czy KRRiT zamierza ukarać WP za nieprzestrzeganie must carry? Oficjalnej odpowiedzi brak. Nieoficjalnie – nie zanosi się na to. Bo musi to w telewizji, a w internecie jak ktochce.