Czy wielkie spowolnienie zachodnich gospodarek po 2008 r. właśnie się skończyło? Patrząc na słupki wzrostu gospodarczego za ubiegły rok, można śmiało postawić taką tezę. Niemcy wyszli z dołka już parę lat temu. Amerykanie też. Teraz również Francja, Wielka Brytania, Włochy, Hiszpania czy nawet Japonia zaliczyły solidny wzrost PKB w okolicach 2 proc. Czasem nawet 3 proc. Z tym już da się żyć.
/>
Ale korki od szampana wcale nie strzelają. W opiniotwórczych kręgach ekonomicznych dominuje przekonanie, które bystry portugalski ekonomista Antonio Fatas nazwał „doktryną sztucznego wzrostu”. Doktryna ta opiera się jego zdaniem na dwóch filarach. Po pierwsze, na przekonaniu, że te 2–3 proc. wzrostu PKB zostało wygenerowane przez banki centralne w wyniku uprawianego przez parę ostatnich lat wstrzykiwania w rynek dodatkowej płynności. Robili to Amerykanie. Robił Europejski Bank Centralny. Robili też Japończycy.
Po drugie – argumentują zwolennicy „doktryny sztucznego wzrostu” – jest on niebezpiecznym życiem na kredyt i jeszcze wszyscy tego pożałują. Taka opowieść nie jest oczywiście nowa. Zachodnie ośrodki opiniotwórcze mówią o życiu na kredyt niemal nieprzerwanie od 2008 r. Fachowcy najpierw bili na alarm z powodu wysokich poziomów długu publicznego. Potem trochę odpuścili, głosząc, że na pewno czeka nas rychłe uderzenie inflacji. A gdy ono nie nadeszło, wróciło narzekanie na dług, który faktycznie w większości krajów zachodnich wcale się nie zmniejszył.
Fatas, na co dzień pracujący we francuskiej szkole biznesu INSEAD, trochę z tezą o „sztucznym wzroście” próbuje polemizować. Daje dwa powody, dla których jest ona jego zdaniem cienka. Pierwszy – głosi Fatas – polega na tym, że banki centralne wcale nie są dziś tak wszechmocne, jak chcą „sztuczni” (nazwijmy tak roboczo tych, co straszą rychłym załamaniem „sztucznego wzrostu”). Daje przykład Ameryki. Jego zdaniem teza o wygenerowanej przez Fed płynności ciągnącej amerykańską giełdę przez pewien czas wydawała się kusząca. Ale potem Fed wygasił swój program, a giełda wcale nie przestała rosnąć. Poszybowała wręcz jeszcze wyżej. Zasilać musiało ją więc coś innego niż „sztuczny wzrost”. Co najwyżej interwencja monetarna zadziałała jak podpięcie drugiego auta do rozładowanego akumulatora. Ale czy taki wzrost da się nazywać sztucznym?
Drugi zarzut Fatasa wobec „sztucznych” jest taki, że niepotrzebnie fiksują się na długu. Bo przecież dług nie zawsze jest zły. A do tego nie każdy dług to zły dług – tego przecież powinna nas nauczyć dynamika ostatniego kryzysu. Dług to normalne zjawisko ekonomiczne. „Sztuczni” mylą się, mówiąc, że wysoki dług to życie ponad stan i przyjdzie za nie kiedyś zapłacić. Dług to przecież również inwestycja. Na dodatek nie ma czegoś takiego jak dług netto w skali globalnej. Zadłużenie jednego podmiotu jest zawsze lokatą innego. A niski dług publiczny może mieć wysoką społecznie cenę objawiającą się państwem nieprzyjaznym dla obywateli (zwłaszcza słabszych), które zmusza ich do zaciągania dużo niebezpieczniejszego zadłużenia prywatnego. Wszystkich tych argumentów „sztuczni” nie biorą pod uwagę, kreśląc swoje deprymujące scenariusze.
Fatas kończy wezwaniem do zachowania spokoju ducha. Gospodarka – jak życie – jest pełna czyhających na każdym kroku zagrożeń. Ale mimo to trzeba próbować je przeżyć, bez martwienia się na zapas o sprawy, które nie są realnymi zagrożeniami.