Po raz kolejny udało nam się zrealizować budżet na obronność w stu procentach – pochwalili się minister obrony Antoni Macierewicz i jego zastępca, odpowiedzialny za większość zakupów Bartosz Kownacki.
Biorąc pod uwagę, że ostatnimi latami budżet resortu obrony jest rekordowy, trzeba docenić ten wynik i pogratulować. Choć warto też mieć w pamięci, że w zeszłym roku nie udało się podpisać żadnego z dużych kontraktów, jak tarcza przeciwrakietowa Wisła czy mająca być sfinalizowana pod koniec roku umowa na artylerię dalekiego zasięgu Homar, a tworzenie Wojsk Obrony Terytorialnej jest znacznie bardziej kosztowne, niż pierwotnie zapowiadano. Trudno też się dopatrzyć, by w wyniku dokonanych zakupów doszło do radykalnego wzrostu zdolności bojowej Wojska Polskiego.
Patrząc na dwa lata zakupów zbrojeniowych rządu PiS (kwotowo znacznie większych niż za czasów PO-PSL), widać jednak systemowe problemy, z którymi przyjdzie nam się zmierzyć w najbliższych latach.
Pierwszą i fundamentalną kwestią, która Wojsko Polskie trapi od dziesiątek lat, jest niewydolny system zakupu uzbrojenia. Problemów jest tu mnóstwo. To, że pieniądze są przypisane do konkretnego roku budżetowego, a nie programu zbrojeniowego (nie da się tego zmienić bez zmiany ustawy o finansach publicznych), powoduje, że po raz kolejny resort uruchamia tzw. opcje niewygasające, czyli przedłuża sobie o kilka miesięcy możliwość przeprowadzenia transakcji. W ubiegłym roku tak było z samolotami dla VIP-ów, w tym jest tak z samolotami szkoleniowymi – widać, że aby działać sprawniej, trzeba obchodzić system. Ważną kwestią jest też niewydolna procedura tworzenia wymagań przez wojsko czy sprawdzania tego, co jest dostępne na rynku – za dużo podmiotów wtrąca tu swoje trzy grosze. Mimo ponad dwóch lat rządzenia obecne kierownictwo nie pokusiło się o całościową zmianę. Niejako tylnymi drzwiami są wprowadzane usprawnienia, np. tworzenie zespołów zadaniowych do konkretnych programów, które mają być odpowiedzialne za jego wdrożenie, eksploatację, a później wycofanie z wojska czy kupowanie przez siły specjalne, ale to systemowo problemu nie rozwiąże. Za wydawanie rocznie prawie 8 mld zł odpowiada 400 pracowników Inspektoratu Uzbrojenia, z czego tak naprawdę połowa ma etaty merytoryczne. Jeśli do tego dodamy stopień skomplikowania kupowanych urządzeń i złożone procedury, to jasne jest, że na dłuższą metę takie działanie nie może się udać. W kończonej właśnie Narodowej Strategii Zbrojeniowej wnioskuje się m.in. utworzenie Agencji Uzbrojenia. Jednak zmiana szyldu nic nie zmieni. Potrzebna jest kompleksowa modyfikacja systemu zakupów sprzętu dla wojska. To by faktycznie była dobra zmiana.
Drugą trudnością, z którą się zmagamy, jest to, że my nie tylko chcemy kupić uzbrojenie, ale również chcemy wzmocnić rodzimy przemysł zbrojeniowy za pomocą transferu technologii i offsetu. Zamierzenie jest takie, że teraz płacimy więcej, ale będziemy odnosić korzyści w przyszłości. To racjonalne, tyle że dotychczas naszemu przemysłowi i urzędnikom nie udało się dogadać z żadnym poważnym partnerem. Nie powiodły się rozmowy dotyczące offsetu z francuskim Airbusem przy zakupie caracali, opornie idą negocjacje z amerykańskim koncernem Lockheed Martin o artylerii dalekiego zasięgu, a jeśli chodzi o tarczę przeciwrakietową Wisła, to jej nabycie zostało podzielone na dwie fazy. O ile pierwszą umowę, prostszą do wynegocjowania, podpiszemy w ciągu kilku miesięcy, o tyle przed drugą czekają nas znów rozmowy z przemysłem odnośnie do transferu technologii. Amerykański Raytheon to także twardy negocjator.
Jak rozwiązać ten problem? Być może warto sięgnąć po zewnętrznych, doświadczonych negocjatorów, którzy za opłatą pomogą nam w rozmowach. Zapewne i tak na tym oszczędzimy, bo kontrakty mogą być dla Polski korzystniejsze. Drugą opcją, trudniejszą, jest rezygnacja z wiary w to, że przy okazji transferu technologii uda nam się zbudować silny przemysł zbrojeniowy. Trudne negocjacje to dopiero pierwszy krok. Później know-how trzeba jeszcze wdrożyć w poszczególnych zakładach, a z tym problemy mogą być nawet większe.
Część problemów przy zakupach wynika z tego, że resort obrony wychodzi z założenia, że najlepiej, aby to polska państwowa zbrojeniówka dostarczała sprzęt, nawet jeśli nie ma kompetencji. „Prywaciarze” to ostatnia deska ratunku. Między innymi dlatego wciąż nie mamy kluczowego systemu zarządzania polem walki. Być może ten trend się powoli kończy – pierwszą jaskółką jest zakup amunicji szybującej od WB Electronics, firmy, w której państwo ma udział tylko mniejszościowy.
Na to wszystko nakłada się jeszcze kwestia finansowa. Nowoczesne uzbrojenie to bardzo droga sprawa. Jeden okręt podwodny kosztuje ok. 3 mld zł. Nawet przy zwiększeniu finansowania na obronność w najbliższych latach (zgodnie z przyjętą w 2017 r. ustawą do 2030 r. mamy dojść z obecnych 2 do 2,5 proc. PKB), jeśli faktycznie uruchomimy programy zakupu tarczy przeciwrakietowej, okrętów podwodnych, śmigłowców bojowych i wymiany myśliwców, to kołdra będzie za krótka. Być może znów będzie potrzebne finansowanie, np. najdroższego programu, jakim jest Wisła, oddzielną ustawą, jak to było przy zakupie samolotów F-16. Ale biorąc pod uwagę, że obecnie premier jest ministrem finansów, taki scenariusz wydaje się mało prawdopodobny.
Ciesząc się więc z udanego zamknięcia budżetu MON w 2017 r., warto mieć świadomość, że wyzwania związane z zakupami są niczym pole minowe – droga jest trudna i powolna, a na skróty chodzić nie warto.