Końcówka roku to krytyczny moment dla portfela. Na horyzoncie majaczy Boże Narodzenie, handel kusi również promocjami i wyprzedażami. Jak zawsze obrazy rodaków tłumnie przemierzających galerie handlowe zostały połączone z refleksją – czy aby na pewno nie popadliśmy w szaleństwo konsumpcji?
/>
Tak postawione pytanie nie bierze jednak pod uwagę lokalnego kontekstu. Po pierwsze, wciąż jesteśmy społeczeństwem na dorobku. O ile więc część Polaków z pewnością stać już na to, aby wydawać więcej, niż w rzeczywistości potrzebują, o tyle en masse wciąż staramy się nadrobić zaległości do mieszkańców krajów bardziej zamożnych. Biorąc pod uwagę pół wieku powojennego niedoboru, zafundowanego pod poprzednim systemem gospodarczym, trudno mówić w związku z tym o ekscesie, który termin „konsumpcjonizm” zakłada. Po drugie, tak postawione pytanie pomija kompletnie olbrzymie znaczenie konsumpcji dla gospodarki.
Głód kupowania
W gospodarce centralnie planowanej od początku był problem z zaspokojeniem podstawowych potrzeb. Gdy pod koniec lat 80. system postanowiono nieco zreformować, ludzie rzucili się na zakupy. Wpuszczanie rynku zaczęło się za ostatnich rządów komunistów, a jego symbolem była ustawa Wilczka z grudnia 1988 r. – maksymalnie liberalne prawo o działalności gospodarczej.
Jednak to nie ona spowodowała wybuch konsumpcji – w każdym razie nie bezpośrednio. Rząd Mieczysława Rakowskiego nie tylko zrównał w prawach własność prywatną z państwową, lecz zdjął także z handlu kaganiec w postaci reglamentacji niektórych towarów. Od początku roku 1989 przestały obowiązywać kartki na benzynę, od sierpnia tegoż samego roku zlikwidowano racjonowanie mięsa i uwolniono jego ceny.
Skrępowany dotąd rynek zaczął się coraz szybciej kręcić, a jego symbolem stała się szczęka: coś w rodzaju blaszanego minikontenera, z dużą otwieraną do góry klapą i rozkładanym podestem od frontu. Z boku straganik przypominał otwartą paszczę, stąd nazwa. Handel był dziedziną, która najbardziej zyskała na zalążkach liberalizacji. A skoro tak, to pojawiła się i konsumpcja, która po latach komunistycznego głodu miała jeden motyw przewodni: zaspokoić podstawowe potrzeby.
O jakich potrzebach mowa? Takich, które w piramidzie Maslowa zajmują dolne segmenty – a więc wynikają z funkcji życiowych. Piramida to opracowana i ogłoszona w latach 40. ubiegłego wieku przez amerykańskiego psychologa Abrahama Maslowa teoria hierarchii potrzeb. Składa się z pięciu segmentów tychże potrzeb, od tych najbardziej podstawowych do coraz bardziej abstrakcyjnych. Na dole piramidy są potrzeby fizjologiczne, takie, których zaspokojenie jest niezbędne do przeżycia. Należą do nich jedzenie i ubranie. Uwolnienie cen mięsa i zliberalizowanie handlu im jak najbardziej pomagało. Sprzedaż mięsa przez rolnika prosto z bagażnika samochodu nie była rzadkim widokiem. Rozkwitł też prywatny import-eksport (choć głównie import) towarów deficytowych, jak ubrania i elektronika. Wpływ na to miały nieduża odległość do Berlina Zachodniego oraz liberalizacja przepisów paszportowych.
Kasa jest, towar wreszcie też
Jak wielki był wówczas popyt w gospodarce, świadczyć może przyspieszająca inflacja, która bardzo szybko przerodziła się w hiperinflację. Ekonomiści nazywają takie zjawisko nawisem inflacyjnym. Zgodnie z definicją jest to wartość popytu w całym społeczeństwie odłożonego (niezaspokojonego) przez zbyt niską podaż. I tak to właśnie wówczas wyglądało. Choć handel szybko się rozwijał, to nie był w stanie odpowiedzieć na zapotrzebowanie. Dlatego jednym z punktów walki z inflacją w planie Leszka Balcerowicza było wprowadzenie popiwku, czyli specjalnego podatku od wzrostu płac. Chodziło o to, żeby podwyżki nie mogły być większe od bieżącego wzrostu cen.
Jednocześnie dokończono w 1990 r. liberalizację tychże cen. Większość towarów podrożała i to znacznie. W lutym 1990 r. inflacja w Polsce wynosiła 1183 proc. Rynek z wielkim bólem osiągał stabilizację, następowało odwrócenie biegunów. O ile wcześniej, stojąc w drzwiach do kapitalizmu, Polacy mieli w portfelach bardzo duże zasoby gotówki, za które nie mieli czego kupować, o tyle w 1990 r. ich płace spadły realnie o jedną czwartą, hiperinflacja pożarła większość oszczędności, ale niedobory zaopatrzeniowe praktycznie zlikwidowano.
Handel stał się pierwszym przyczółkiem gospodarki wolnorynkowej, już w 1990 r. prywatna własność w nim dominowała. Pomagała zmiana zasad, która szła szeroką falą. Znowelizowano ustawę o spółdzielczości, znosząc obowiązkowe związki spółdzielcze, zniesiono monopol państwa na handel zagraniczny i hurtowy. Państwo przestało mieć też monopol na sprzedaż niektórych towarów, np. paliw. Efekty: jeszcze w 1988 r. w Polsce działało około 227 tys. punktów sprzedaży detalicznej, w tym ponad 125,8 tys. sklepów. W ciągu dekady liczby te zwiększyły się do około miliona punktów, w tym prawie 452 tys. sklepów. Przy czym najszybszy rozwój przypadł na sam początek transformacji. Konsumpcja tamtych czasów z pewnością nie była anomalią, tylko wynikała z powrotu do równowagi między podażą i popytem. Z tego punktu widzenia trudno ją też nazwać nadmierną.
Na co wydać 500 plus
Dziś kupowanie ma już zupełnie inny charakter. Powyżej absolutnego minimum wymagań, których zaspokajanie pozwala na przeżycie, są potrzeby związane z bezpieczeństwem oraz tzw. potrzebą afiliacji. W tym pierwszym przypadku nie chodzi tylko o brak zagrożenia nocą na ulicy w wielkim mieście – mówimy o ubezpieczeniu zdrowotnym albo chociażby bezpieczeństwie ekonomicznym. W tym drugim zaś istotą nie jest tylko przynależność do jakiejś grupy, lecz także odczuwanie akceptacji ze strony innych ludzi, ich przyjaźni oraz miłości.
Jeśli wyjdziemy z założenia, że dodatki na dzieci rzeczywiście poprawiły status materialny rodzin, to obecny wzrost konsumpcji może wynikać z zaspokajania potrzeb obu tych rodzajów. Sam program zwiększa poczucie ekonomicznego bezpieczeństwa, więc ktoś, kogo do tej pory nie było stać na remont, teraz go przeprowadza. Wypłacane co miesiąc 500 zł na dziecko może pomóc w podniesieniu standardu życia, a więc zniwelować to, co najbardziej wstydliwe: biedę. A konkretnie związane z nią poczucie wyobcowania, zwłaszcza u dzieci z ubogich rodzin.
Potrzeba afiliacji w konsumpcji uwidacznia się poprzez naśladownictwo. Do dzisiejszej sytuacji w Polsce pasuje hipoteza dochodu relatywnego, opracowana jeszcze w latach 40. poprzedniego wieku przez Jamesa S. Duesenberry’ego. Zgodnie z nią decyzje o wydatkach konsumenci nie zawsze wiążą z dochodami – a w każdym razie nie tylko z nimi. Naśladownictwo jest ważniejsze. Konsument może chcieć jakiegoś dobra, bo jego sąsiad żyjący w najbliższym środowisku już takie dobro posiada. Według Duesenberry’ego każdy próbuje żyć tak, jak inni w jego otoczeniu, co dotyczy też wydatków i zakupów.
Twierdzenie o dużym znaczeniu naśladownictwa dla konsumpcji 500 plus mogą potwierdzać wyniki badań Marka Kośnego, profesora z Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu. Jako jeden z pierwszych przeprowadził analizę, na co beneficjenci 500 plus wydają pieniądze pozyskane z programu. Wyszło mu, że niekoniecznie zwiększają się wydatki bezpośrednio związane z wychowaniem dzieci. Ale nie dlatego, że w Polsce mamy wyrodnych rodziców.
Po pierwsze, takie wydatki bardzo trudno wyodrębnić. Bo czy np. zakup drugiego smartfona w rodzinie nie może być bezpośrednio związany z dzieckiem? Po drugie, większość wydatków sprowadza się do podniesienia statusu materialnego rodziny, z czego dzieci korzystają przecież pośrednio. Duży wzrost wydatków na rekreację i kulturę (o 19 proc. w ciągu roku) czy turystykę (o 41 proc., przy przeciętnym wzroście we wszystkich gospodarstwach domowych o 8 proc.) może mieć bezpośredni związek z ich wychowaniem. Ale najostrzej naśladownictwo widać w jednym rodzaju zakupów: urządzeń domowych. I nie chodzi o sprzęt taki, jak pralka i lodówka. Mówimy o laptopach i smartfonach. Korzystający z 500 plus wydali na nie o prawie 90 proc. więcej niż rok wcześniej, gdy program jeszcze nie działał.
Co ciekawe, model konsumpcji 500 plus może też pasować do innych klasycznych teorii. Spora część beneficjentów 500 plus postanowiła wykorzystać te pieniądze na oddłużenie lub zaoszczędzić je na lepsze czasy. Przypomina to twierdzenie Miltona Friedmana o dochodzie permanentnym. Jego zdaniem przy wydawaniu pieniędzy konsumenci nie tyle biorą pod uwagę swój bieżący dochód, ile dochód, jaki osiągną w całym cyklu życia. Zgodnie z tą hipotezą, jeśli trafia się dodatkowa kasa, jak ta z 500 plus, to konsument raczej ją zaoszczędzi, zakładając, że nie będzie beneficjentem programu przez całe życie (kiedyś dzieci dorosną).
Ewolucja konsumpcji
Wiele wskazuje na to, że jesteśmy na takim etapie rozwoju, w którym konsumpcja może jeszcze stabilnie rosnąć – bo zamiast używanego samochodu, po jakimś czasie kupimy żonie nowe auto, a dziecku lepszego smartfona. To nadal nic złego. Nazywamy to bogaceniem się. Będzie to trwało do momentu, aż będziemy mieć tyle pieniędzy, że zaczniemy oszczędzać – zgodnie z hipotezą dochodu absolutnego Johna Maynarda Keynesa.
Hipoteza ta zakłada, że wydatki rosną wraz ze wzrostem dochodu (co właśnie się dzieje). Ale im bardziej ten dochód się zwiększa, tym wolniejszy wzrost wydatków. Gdyby je policzyć jako procent dochodów, to okazałoby się, że wraz z poziomem zamożności przestaje on rosnąć na pewnym etapie. Mówiąc inaczej, człowiek w pewnym momencie zaspokaja swoje potrzeby – mówi Keynes – i przestaje wydawać, a zaczyna oszczędzać. Stan bardzo pożądany w gospodarce, ale w Polsce nadal bardzo trudny do osiągnięcia.
Biorąc pod uwagę dystans dzielący nas do bardziej zamożnych społeczeństw, jest więc pewne, że Polacy będą kupować jeszcze więcej. Otwarte jednak pozostaje pytanie, w jakim kierunku będzie ewoluować konsumpcja. To bowiem zależy nie tylko od zasobności portfeli, ale również od uwarunkowań demograficznych, czynników lokalnych i kulturowych, a nawet klimatu.
Pewnych wskazówek w tej kwestii mogą jednak dostarczyć kraje rozwinięte, które przeszły już ścieżkę, jaką my dopiero kroczymy. Pewne jest, że im więcej Polacy będą zarabiać, tym mniejszy odsetek wydatków będą stanowiły artykuły pierwszej potrzeby, w tym – zgodnie z prawem Engla (od nazwiska XIX-wiecznego statystyka niemieckiego Ernsta Engla) – żywność. Od 2007 r. jej udział w koszyku zakupowym przeciętnego, polskiego gospodarstwa domowego spadł o jedną piątą i zbliżył się do poziomu znanego ze strefy euro. Jak wynika z danych Eurostatu, podczas gdy żywność stanowiła 16,4 proc. wydatków przeciętnego polskiego gospodarstwa domowego, średnia dla członków Unii Gospodarczej i Walutowej wyniosła 15,5 proc.
Wraz z kurczeniem się roli żywności w portfelu zakupowym Polaków zyskiwać na znaczeniu będą inne wydatki, w tym szeroko rozumiana rekreacja, turystyka i jedzenie poza domem. Spora różnica dzieli nas od strefy euro zwłaszcza w rubryce „hotelarstwo i gastronomia”: o ile w krajach ze wspólną walutą wydatki takie stanowią 9,6 proc. domowego budżetu, o tyle nad Wisłą jest to tylko 3,5 proc.
Ale wzrost dochodów to nie tylko większa ilość nabywanych przez konsumentów danego kraju towarów, to także większa skłonność do oszczędności. W końcu łatwiej jest odkładać pieniądze, jeśli po zaspokojeniu różnych potrzeb coś nam jeszcze zostaje. Zgodnie z danymi Narodowego Banku Polskiego na koniec pierwszej połowy br. wartość aktywów (czyli pieniędzy zgromadzonych na depozytach bankowych, akcji etc.) polskich gospodarstw domowych wyniosła 1,26 bln zł, czyli 102,9 proc. PKB. To dobra informacja, bo im więcej oszczędności trzymamy w bankach, tym więcej środków instytucje te mają na prowadzenie akcji kredytowej, niezbędnej do rozwoju gospodarczego.
Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę aktywa netto, czyli po odjęciu wszystkich zobowiązań, okaże się, że Polska znajduje się na szóstym miejscu w Unii Europejskiej. Tak rozumianych oszczędności rodacy mają bowiem 65,5 proc. PKB, co plasuje nas daleko poza liderami, takimi jak Belgia, Holandia i Szwecja, których mieszkańcy zgromadzili aktywa w wysokości ponad 200 proc. PKB swoich krajów.
Pytanie oczywiście brzmi, w jaki sposób zmieni się konsumpcja w Polsce, biorąc pod uwagę czynniki demograficzne. Już w tej chwili bowiem wiadomo, że nasze społeczeństwo będzie się starzeć – co oznacza nałożenie się na siebie dwóch czynników: zbyt niskiej liczby urodzeń i wydłużającej się średniej długości życia. Jest to ważne, bo struktura konsumpcji w starym społeczeństwie wygląda inaczej niż w młodym, chociażby z tego względu, że ludzie mniej środków przeznaczają na rzeczy związane z dziećmi, a więcej na opiekę i zdrowie.
Terroryści wygrają
Z makroekonomicznego punktu widzenia bowiem konsumpcja jest dobra dla gospodarki. Można się o tym łatwo przekonać, analizując wzór na obliczanie wzrostu gospodarczego. Dynamikę PKB otrzymujemy po dodaniu do siebie czterech wskaźników: inwestycji, zamówień publicznych, eksportu netto (czyli nadwyżki w handlu z zagranicą) oraz konsumpcji właśnie. Jeśli przyjrzymy się, w jakim stopniu każdy z nich wpływa na wzrost PKB, to okaże się, że konsumpcja jest najważniejszym czynnikiem. Tak jest w krajach rozwiniętych, ale również w Polsce, gdzie przecież przy publikacji kwartalnych danych o dynamice gospodarki nie narzekamy, że Polacy za mało kupują, ale że mamy za mało inwestycji.
Konsumpcja może stać się groźna, jeśli odbywa się na kredyt. Zbyt duże zadłużenie gospodarstw domowych naraża bowiem system finansowy na ryzyko w postaci niebezpiecznej liczby niespłaconych kredytów. Znacznie groźniejszy dla gospodarki jest jednak niski wzrost konsumpcji, o czym możemy się przekonać, rozważając przykład Japonii. Kraj ten od ponad dwóch dekad znajduje się w stanie gospodarczego marazmu (przez ten czas dynamika PKB przekroczyła poziom 3 proc. dwa razy, z czego w 2010 r. był to efekt odbicia po bardzo głębokiej zapaści rok wcześniej spowodowanej globalnym kryzysem finansowym).
Jak wynika z niedawnej analizy przeprowadzonej przez badawczy z Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Japończycy w większości grup wiekowych i społecznych kupują mniej więcej tyle, ile przed dekadą. To dobra wiadomość – jeśli konsumpcja utrzymuje się na tym samym poziomie, to znaczy, że nie spada. Problem polega na tym, że japońskie gospodarstwa domowe nie wydają wystarczająco dużo, żeby pchnąć gospodarkę do przodu. To wpływa na niskie wskaźniki wzrostu gospodarczego, co przedkłada się na optymizm konsumentów – i koło się zamyka.
O sile konsumpcji jako silnika napędzającego wzrost gospodarczy przekonane są również władze Państwa Środka. Jeśli przyjrzeć się wartościom podstawianym do wzoru na dynamikę PKB, to przez ostatnie trzy dekady decydujące dla chińskiej gospodarki były inwestycje oraz olbrzymia nadwyżka w handlu zagranicznym. Tego stanu oczywiście na dłuższą metę nie da rady utrzymać, bo ile tysięcy kilometrów szybkiej kolei można zbudować za kredyt lub ile można wyeksportować gwoździ czy telefonów komórkowych.
W związku z tym władze ogłosiły, że w gospodarce nastały czasy nowej normy – to znaczy wzrostu gospodarczego niższego niż ten, do którego kraj ten przyzwyczaił nas przez ostatnie trzy dekady, a także napędzanego przede wszystkim wzrostem konsumpcji, dotychczas uśpionym przez wzgląd na dużą skłonność Chińczyków do oszczędzania. Otwarte jednak pozostaje pytanie, czy władzom uda się przekonać obywateli do tego, żeby upłynnili ciężko zarobione pieniądze na dobra konsumpcyjne dziś, skoro tradycyjnie chińską oszczędność przypisuje się świadomości, że pieniądze trzeba odłożyć na stare lata. Obywatele Państwa Środka nie cieszą się bowiem wieloma formami zabezpieczenia społecznego, jakie są oczywiste w rozwiniętych krajach.
Znaczenie konsumpcji docenia się również w innych krajach. Wystarczy przypomnieć sobie nawoływania amerykańskich polityków i publicystów po zamachach 11 września, aby Amerykanie nie poddali się pesymizmowi i nie przestali kupować, w przeciwnym wypadku terroryści wygrają, czyli uda im się zdławić wzrost gospodarczy, a nawet wpędzić kraj w recesję.
We władaniu rzeczy
Przed zarzutami o konsumpcjonizm – oprócz argumentów historycznych i gospodarczych – chroni nas chyba jednak sama ekonomia, a konkretnie prawo o malejącej użyteczności krańcowej, czyli prawo Gossena, które w uproszczeniu mówi, że każda kolejna rzecz tego samego typu niesie dla nas coraz mniejszą korzyść. Innymi słowy mówiąc, radość z posiadana drugiego telewizora czy samochodu nie jest już taka, jak z pierwszego egzemplarza. Mniejsza jest również ich przydatność i zmiana, jaką wnoszą w naszym życiu. Znakomita większość konsumentów doskonale rozumie tę zależność, co chroni ich przez bezsensownymi wydatkami – w końcu chcemy ciężko zarobione pieniądze przeznaczać na rzeczy, które będą miały dla nas realną wartość.
To założenie atakowali jednak filozofowie zajmujący się kulturą, w tym francuski myśliciel Jean Baudrillard. Pouczał on, że w nowoczesnych społeczeństwach towary przestały mieć tylko wartość użytkową, ale nabrały też statusu symbolicznego, jako manifestacje luksusu, władzy, prestiżu, zamożności, stylu i smaku. W związku z tym chociaż konsumpcja wciąż służy zaspokojeniu potrzeb, ich wachlarz stał się szerszy o potrzeby związane z posiadaniem symboli. Nieco upraszczając, zdaniem filozofa w efekcie dochodzi do reifikacji, czyli stanu, w którym przedmioty zaczynają dominować nad ludźmi.
Oczywiście krytyka konsumpcyjnego stylu życia nie ogranicza się tylko do refleksji moralnej nad priorytetami danego społeczeństwa. To także refleksja środowiskowa: każdy nabyty produkt trzeba było bowiem wyprodukować, to znaczy zużyć jakieś zasoby. Biorąc pod uwagę, że te są ograniczone, powstaje uzasadnione pytanie, czy podnosząc nasz poziom życia, nie powodujemy degradacji środowiska naturalnego – oraz czy w ogóle bogacenie się społeczeństw może dokonywać się w zrównoważony sposób, czyli bez widma zbliżającej się katastrofy ekologicznej.