Na naszych oczach temat uniwersalnego dochodu podstawowego (po angielsku UBI, Universal Basic Income) przechodzi z kategorii „fikcja” na półkę z napisem „ekonomiczne i polityczne non fiction”. Rozwiązanie rekomenduje nawet Międzynarodowy Fundusz Walutowy.
DGP



Minęły już czasy, gdy waszyngtońskie instytucje finansowe zalecały głównie „cięcie wydatków, podatków albo deregulację”. A jeśli nie działa, to... jeszcze więcej tego samego. Najlepszy dowód to najnowszy numer „Monitora Fiskalnego” MFW. Jest on poświęcony nierównościom ekonomicznym, a właściwie sposobom ich zwalczania. Prócz klasyki (podatkowa progresja) lwią część raportu zajmuje analiza koncepcji dochodu podstawowego. UBI nie gra tu jednak roli politycznej ciekawostki testowanej w ograniczonym zakresie w paru miejscach świata (obecnie np. w Finlandii, Holandii czy Kenii). MFW interesuje się dochodem podstawowym na całego. Widzi w nim duże rozwiązanie polityczne do zastosowania na szeroką skalę nawet dla największych rozwiniętych gospodarek świata.
O jakim UBI mówimy? Na potrzeby swojej analizy autorzy raportu założyli, że dochód podstawowy zostaje wprowadzony nie zamiast, ale obok obecnie istniejących w różnych krajach rozwiązań fiskalnych. W scenariuszu hojniejszym świadczenie miałoby wynieść 25 proc. mediany wynagrodzeń. Według wariantu skromniejszego 10 proc. Przypomnijmy, że mediana to jest płaca leżąca dokładnie pośrodku rozkładu płac w gospodarce narodowej. Co oznacza, że połowa mieszkańców zarabia lepiej. A druga połowa gorzej. Przełóżmy to na polskie realia, żeby było wiadomo, o co chodzi. W Polsce mediana to ok. 2400 zł netto. Oznacza to, że w modelu banku światowego polski UBI wyniósłby od 250 do 600 zł. Warto przy tym zaznaczyć, że autorzy analizy bazowali na danych statystycznych za 2013 r. A zatem jeszcze sprzed wprowadzenia w Polsce w życie programu 500 plus, który też jest rodzajem dochodu podstawowego, tyle że specyficznym, bo nieuniwersalnym.
Następnie autorzy raportu badali, jak kosztowny będzie taki UBI dla budżetów różnych krajów. I tak dla Polski wiązałby się on (zdaniem MFW) z wydatkiem rzędu 2–5 proc. PKB. Dla Francji koszt mógłby wynieść od 3 do 7 proc. PKB. Zaś, powiedzmy, dla Meksyku od 2 do 4 proc. Widać tu doskonale, że im kraj biedniejszy, tym łatwiej mu po taką nowoczesną redystrybucję sięgnąć. Co swoją drogą w nieoczekiwany sposób przeczy starej liberalnej (i powtarzanej bardzo często u nas) dewizie, że najpierw trzeba się dorobić, a dopiero potem dzielić.
Efekty wprowadzenia UBI? Analityków MFW interesowały głównie dwie rzeczy. Po pierwsze wpływ dochodu na redukcję nierówności (liczonych współczynnikiem Giniego). On aż tak duży wbrew pozorom nie jest. W większości krajów dochód podstawowy w skali 10 do 25 proc. mediany faktycznie zredukowałby Giniego. Ale ledwie o kilka (2–4) punktów. A przypomnijmy dla porządku, że np. w Polsce wynosi on obecnie ok. 30. Drugi efekt wprowadzenia uniwersalnego dochodu podstawowego polega na ograniczeniu zjawiska biedy. MFW definiuje biedę jako zejście poniżej 50 proc. dochodu rozporządzalnego na osobę (w Polsce to ok. 1500 zł). Zdaniem MFW ich dochód podstawowy zredukowałby liczbę osób żyjących za mniej niż te 750 zł o kilka do kilkunastu punktów procentowych. To już jest coś.
I tak oto na naszych oczach kariera UBI nabiera rozmachu. Ostatnio tak mocno kwestię dochodu podstawowego stawiano w latach 70. w USA. Kiedy to z podobnym postulatem szedł do wyborów na przykład amerykański demokrata George McGovern. Ale przegrał i coś w rodzaju UBI wprowadzono jedynie na Alasce. Ciekawe, jak skończy się tym razem.
Ostatnio tak mocno kwestię dochodu podstawowego stawiano w latach 70. w USA, kiedy to z podobnym postulatem szedł do wyborów amerykański demokrata George McGovern. Ale przegrał i coś w rodzaju UBI wprowadzono jedynie na Alasce