Coraz więcej firm próbuje unowocześnić medycynę, lecz rozwiązań w tym obszarze nie jest dużo. Powód? Brakuje środków potrzebnych do wprowadzenia produktu na rynek. Ale również odbiorców.
Cyfrowy długopis, domowy aparat do badania piersi czy antybakteryjna igła używana w badaniu prostaty oraz gra komputerowa do terapii dzieci z autyzmem – to niektóre z polskich wynalazków w zakresie medycyny. I choć odkrycia w tym obszarze cieszą się w Polsce coraz większym zainteresowaniem, to nadal są niszowe. Powód? Z jednej strony brakuje środków na dużą skalę potrzebnych do wprowadzenia produktu na rynek. Ale i... odbiorców.
Z raportu „Polskie startupy 2017” fundacji Sturtup Polska wynika, że branża medyczna znalazła się w pierwszej piątce najchętniej wybieranych obszarów, a w czołówce tych, w których najtrudniej zarobić. 70 proc. start-upów z obszarów nauk przyrodniczych, sektora zdrowia i biotechnologii deklaruje brak przychodów. Jednocześnie to właśnie w tym sektorze jest najwięcej wynalazków. Jak wynika z raportu Urzędu Patentowego, w 2016 r. zostało zgłoszonych 119 wynalazków z branży medycznej do patentowania, rok wcześniej było ich 98.
Profilaktyka? Nie, dziękuję
Zdaniem Marcina Halickiego, którego spółka stworzyła system domowej profilaktyki raka piersi Braster, Polska jest dobrym krajem do rozwoju, ale bardzo wymagającym, jeśli chodzi o sprzedaż. – Od początku wiedzieliśmy, że nie możemy ograniczyć się wyłącznie do rodzimego rynku. Bardzo trudno tu o spektakularny sukces komercyjny, bo zdrowie publiczne i profilaktyka cieszą się wśród Polaków niskim zainteresowaniem – tłumaczy Halicki, prezes Braster SA. Świadczą o tym statystyki: z bezpłatnych badań profilaktycznych korzysta 40 proc. kobiet, w krajach UE średnia wynosi ok. 80 proc.
System jest opatentowany w kilkudziesięciu krajach – oprócz UE także w USA czy Chinach. To kosztowne, ale bez tego – zdaniem Halickiego – trudno byłoby się uchronić przed konkurencją. Produkt jest dostępny w sprzedaży w Polsce od kilkunastu miesięcy, ale firma za cel stawia sobie rynki zagraniczne. Jeszcze w tym roku rozpoczyna sprzedaż w Irlandii. Braster nie zatrzymuje się na Europie – plany obejmują także Chiny, Kanadę czy Zjednoczone Emiraty Arabskie.
W Polsce spółka rozmawiała z firmami ubezpieczeniowymi, korporacjami, a nawet samorządami. Zainteresowanie jest, ale nie na tyle wielkie, aby mogło generować znaczące przychody. – Tylko jedna z gmin kupiła od nas 100 urządzeń i rozdała kobietom w ramach programu profilaktyki raka piersi – opowiada Halicki.
Lepiej uważaj na nazwę
Z tym, że Polska to kraj, w którym trudno o sukces na rynku medycznym, zgadza się Honorata Hafke-Dys, współautorka projektu StethoMe™. Zresztą właśnie w związku z tym mieli małe zawirowania z nazwą – idea wejścia na amerykański rynek zmusiła firmę produkującą inteligentny stetoskop do zmiany nazwy. Z myślą o zagranicy wymyślili MyWhizzy. – Whizz jak świst w płucach, a zarazem brzmi jak „wizard”, czyli magiczny i błyskotliwy, co wydawało się połączeniem idealnym. Ale nie wiedzieliśmy, że w slangu amerykańskim „whizzy” oznacza również sikanie – śmieje się Hafke-Dys.
Opowiada, że za wynalazkiem stały ich własne kłopoty. – Z jednej strony praca, z drugiej chorujące dzieciaki, z którymi ciągle trzeba biegać do lekarza. Z kolegą z pracy Jędrzejem Kocińskim rzuciliśmy pomysł, że warto byłoby mieć inteligentny stetoskop, dzięki któremu można byłoby zaoszczędzić nasz i lekarzy czas – opowiada. Dwa lata temu zabrali się do jego realizacji. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności firma Programa.pl ogłosiła, że szuka pomysłu z dziedziny medycyny, który chciałaby wesprzeć. Razem z firmą SpeedUp Group zainwestowała w realizację ich wynalazku.
StethoMe™ to elektroniczny, bezprzewodowy stetoskop z wbudowanym termometrem i inteligentnym systemem analizy dźwięków, współpracujący ze smartfonem. W razie kaszlu czy innych objawów przeziębienia bez wychodzenia z domu można sprawdzić, czy choroba jest poważna i wymaga wizyty u lekarza. Z jednej strony urządzenie – dzięki sztucznej inteligencji – ma samo analizować wyniki, ale można jednocześnie też przesłać osłuch do lekarza i z nim się skonsultować. Projekt jest kosztowny, obok wsparcia inwestorów pomysłodawcy korzystali także z grantów unijnych (Program Szybka Ścieżka z NCBiR). Teraz są w trakcie podpisywania umowy z międzynarodowym inwestorem. A w tym tygodniu znaleźli się w grupie dziewięciu start-upów wybranych przez Startup World Cup & Summit z 29 krajów, które powalczą o milion dolarów.
Nowa inwestycja ma im pozwolić na testy – muszą udowodnić, że ich urządzenie nie tylko działa, ale również jest bezpieczne. Już w tej chwili rozpoczynają pilotażowe badania z firmami telemedycznymi. To przez nie chcą dotrzeć do odbiorców. Jednak Polska nie wystarczy.
Amerykańska perspektywa
Zdaniem Michała Rysia, jednego z założycieli start-upu DrOmnibus, główny problem projektów z szeroko rozumianego zdrowia – szczególnie w Polsce – to nienadążające za rozwojem technologii regulacje prawne. I dość skostniały system ochrony zdrowia. Trudno liczyć, by NFZ wprowadził na listę terapii refundowanych wynalazek wyprodukowany przez start-up. W USA, gdzie regulator (FDA) reaguje dość elastycznie, na przykład aplikacja mobilna może uzyskać odpowiednie certyfikaty, by potem zostać uznana za pomocną w leczeniu, a więc docelowo refundowana.
Kolejnym problemem jest też podejście środowiska. – Dla wielu lekarzy e-zdrowie, aplikacje czy nawet różnego rodzaju urządzenia diagnostyczne to gadżety, a nie sprzęt ułatwiający leczenie czy przynoszący oszczędności dla systemu – tłumaczy Michał Ryś. Również wśród inwestorów pokutuje myślenie dość krótkoterminowe. A to utrudnia komercjalizację. – Finansować produkt medyczny trzeba tak długo, aż uzyska się pozytywne wyniki badań klinicznych, odpowiednie certyfikaty i wejdzie na rynek – mówi Ryś. Ścieżka z badaniami klinicznymi to nawet 10 lat.
Ryś, który wraz z resztą zespołu pracującego nad DrOmnibusem brał udział – jako jedyny start-up z Polski, w akceleratorze Launchpad, czyli wsparciu start-upów oferowanym przez Google'a – przekonuje, że pobyt tam zmienił ich perspektywę. – Zaczęliśmy w inny sposób myśleć, jak dotrzeć do odbiorcy, przeformułowaliśmy biznesplan – dodaje. W Polsce odbiorcami ich produktu są szkoły, rodzice czy indywidualni terapeuci, ale żeby zdobyć rynek amerykański, trzeba doprowadzić rozwiązanie do standardów profesjonalnej terapii behawioralnej. Jednak żeby to zrobić, przedsiębiorcy muszą jeszcze dodać odpowiednie funkcjonalności, rozbudować zakres zadań terapeutycznych (w formie gier), na co potrzebne będą fundusze od kolejnego inwestora. Tego szukają już na rynku amerykańskim. Finansowanie ze środków NCBiR – skąd dostali ponad 2 mln zł, dzięki którym mogli spokojnie pracować nad rozwojem, kończy się w tym roku. Dzięki temu udało się stworzyć system działający na różnych urządzeniach multimedialnych – DrOmnibus, który pomaga w terapii dzieci z zaburzeniami zachowania, ale także ze spektrum autyzmu, zespołem Downa, porażeniem mózgowym oraz ADHD. Dzieci uczą się poznawać nowe kształty, kolory, warzywa, części ciała. Jest tak skonstruowany, że nie czują, że to nauka. A pierwsze badania – jeszcze niekliniczne – potwierdziły znacznie wyższą skuteczność terapii ze wsparciem DrOmnibusa.
Długopis refundowany przez NFZ
Głównym błędem jest myślenie, że wystarczy fajny pomysł i już ustawi się kolejka chętnych – mówi Rafał Witkowski, twórca IC Pen. Jego system wykorzystujący elektroniczny długopis odniósł rynkowy sukces – udało się go skomercjalizować. Niedawno odkrył nową dziedzinę, w której można by ten system wykorzystać: mógłby posłużyć w metodzie wykrywania niektórych chorób neurologicznych na wczesnym etapie. Jak tłumaczy Rafał Witkowski, w dużym skrócie chodzi o to, że niektóre choroby neurologiczne można łatwo rozpoznać dzięki analizie pisma. – Do tego mógłby posłużyć długopis, który analizowałby ruch ręki, charakter pisma. – Aby stało się to procedurą medyczną, potrzebne jest kilka milionów na badania – mówi Witkowski. Główny kłopot wiąże się z komercjalizacją: nie wystarczy, żeby kupił go jeden czy drugi neurolog, musiałby wejść do standardów leczenia. A o tym musiałyby zdecydować NFZ i Ministerstwo Zdrowia, a na to szanse są nikłe.
O tym, że środowisko medyczne w Polsce to nie jest łatwy klient, zorientowali się dość szybko, kiedy wprowadzali IC Pen, czyli system, który zmienia odręczne pismo w dokument elektroniczny. I owszem, udało się go sprzedać kilku szpitalom, ale do pełnego pokrycia rynku medycznego jeszcze długa droga.
Obecnie Witkowski finalizuje umowę wcale nie w świecie medycyny – lecz z jednym z dużych banków, który ma kilkanaście tysięcy oddziałów w Polsce.
Innowacyjne leki na polskich dróżkach
Do tej pory, podkreśla Piotr Zabłocki z Top Story, polskie innowacje medyczne to głównie aplikacje, nowe metody dawkowania leków, przenośne urządzenia diagnostyczne, ale nadal brakuje produkcji innowacyjnych leków. – Firm, a tym bardziej start-upów na to nie stać, tu koszty są liczone w miliardach– dodaje Zabłocki, który przygląda się rynkowi.
Jednak, jak zwraca uwagę Michał Ryś, są już pierwsze oznaki zmiany sytuacji – testy kończy firma Selvita, która zainwestowała w leki w obszarze leczenia nowotworów. Kolejne firmy zaczynają szukać nowych rozwiązań. Sprzyjać temu ma nowy program NCBiR – InnoNeuroPharm, którego celem ma być wsparcie innowacji w rodzimej farmacji. Wiosną tego roku zakończył się pierwszy konkurs, w ramach którego rozdano niemal 160 mln zł. Większość na innowacyjne leczenie chorób cywilizacyjnych, neurologicznych i onkologicznych. – To nie są jeszcze pieniądze na wprowadzenie innowacyjnego leku, ale pozwolą na doprowadzenie prac do zaawansowanego etapu – mówi Michał Wrzesiński z NCBiR. Zdaniem Rafała Witkowskiego rynek medyczny należy do tych obszarów, gdzie jest ogromna przestrzeń na nowe wynalazki – świat się dynamicznie zmienia i produkty takie jak Facebook mogą zniknąć, ale zdrowie zawsze będzie potrzebne.